Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 17 czerwca 2011 zawiera przemyślenia nt. postępowania ze zwyrolami znęcającymi się nad zwierzętami.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.
Jednym najbardziej szanowanych przeze mnie ludzi jest żyjący w latach 1902 – 1995 ojciec Józef Maria Bocheński. Dominikanin, matematyk, logik, filozof i sowietolog (nie mylić pod żadnym pozorem z amerykańskimi sowietofilami czy francuskimi sowietorastami, udającymi naukowców i dla niepoznaki też wmawiających że są sowietologami). Uczestnik wojny 1920, kampanii wrześniowej i bitwy pod Monte Cassino. Od roku 1945 związany z Uniwersytetem we Fryburgu gdzie był rektorem i wieloletnim dyrektorem Osteuropa-Institut in Freiburg.
W swojej książce „Sto zabobonów” która jest lekturą obowiązkową człowieka myślącego, ojciec Bocheński wyraził przypuszczenie że zwierzęta wyższe, takie jak psy, koty czy małpy też mają duszę albo coś wielce do niej podobnego. Ponieważ istnienie duszy to kwestia wiary bowiem jej istnienia ani nieistnienia nie sposób dowieść na drodze czystej logiki czy badań empirycznych, w pełni podzielam to przekonanie. A na poglądy zawodowych teologów pozwalam sobie bimbać. I dlatego mój stosunek do zwierząt zdecydowanie rożni się od ogólnopolskiej średniej. Oczywiście wszelki ekoterroryzm jest mi wstrętny. Brzęczącego komara zabijam bez wahania a na werandzie mojego mazurskiego domku zawsze na podorędziu leżą ze dwie packi aby było czym palnąć gza gdyby takowy się pojawił. Małpoludów blokujących budowę obwodnicy miasta aby nie ruszyć dwóch mrowisk Mrówki Krzesławki Dręczypupy uważam za niebezpiecznych szkodników. Jeżeli będziemy tolerować ich wyczyny, wkrótce uniemożliwią rozbiórkę jakiejś rudery w której zaległy się pluskwy wielce rzadkiego gatunku. Ale właśnie koty czy psy są dla mnie równie godne szacunku jak ludzie. A niekiedy nawet bardziej. O czym wielce boleśnie przekonał się choćby pewien pijany myśliwy który chciał zastrzelić jamniczkę mojego przyjaciela. A gdy słyszę o uniewinnieniu przez sąd jakiegoś bydlaka który znęcał się nad zwierzętami z powodu „niskiej szkodliwości społecznej” jego czynu, po prostu jestem wściekły. I żałuję że jedynie w krajach anglosaskich istnieją takie instytucje jak brytyjskie Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals czy amerykańska „policja dla zwierząt”. Bo tam taki śmieć błyskawicznie stanąłby przed obliczem sądu. Nikt by nie pieprzył w bambus o „znikomej szkodliwości” a kilkumiesięczna odsiadka czy kilkutysięczna grzywna za taki czyn to normalka.
Poglądy te w pełni podziela mój przyjaciel M. Kiedyś w towarzystwie mieszanym światopoglądowo stwierdzi on że łajdaka który zamęczył zwierzę należałoby wykastrować. W towarzystwie była też jakaś sralonowa tolerastka i wywiązała się rozmowa:
- Pan się popisuje ekscentryzmem. Przecież taka kastracja to skomplikowany i kosztowny zabieg.
- O jakich kosztach pani mówi? Przecież wystarczą dwie cegły.
- To są wygłupy! Czy zdaje pan sobie sprawę jak by to bolało?
- Bolało by tylko wtedy gdyby jakiś idiota nie uważał na palce.
Historię te powtórzyłem swojemu przyjacielowi z Wydziału Weterynarii SGGW a on opowiedział ją kiedyś u siebie przy kawie w szerszym gronie. Tam nikt nie zgłosił zastrzeżeń a kierownik katedry skomentował to słowami:
Ten pan inżynier to mądry i porządny człowiek. Doskonale rozumie że jeśli gatunek Homo Sapiens ma się nie degenerować, takie gówniane geny trzeba z ogólnej puli eliminować.
A samą metodę nazwano kastracją ceramiczną. Uznając jednocześnie że w stosunku do winnych pedofilii też pasuje jak ulał.
Kilka lat później córka M zdała na weterynarię. I jak mi opowiadał przyjaciel weterynarz, niektórzy pracownicy wydziału pytali go:
- Panie Maćku, czy ta pani M ma coś wspólnego z tym słynnym panem M od kastracji ceramicznej?
- To jego córka!
Dziewczyna miała duże przody. A że niedawno obroniła doktorat, mam czyste sumienie. Bo ta swoista protekcja nie była kredytem bez pokrycia na kształt obietnic powszechnego dobrobytu w wykonaniu pewnego łajdaka.
Stary Niedźwiedź