piątek, 3 stycznia 2020

Pani Wiele

Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 16 marca 2012 wspomina starą Warszawę, która odchodzi do przeszłości.  
Autorem jest Stary Niedźwiedź

Niedaleko mojego mieszkania znajduje się stragan w postaci oszklonej drewnianej budki. Od czasu gdy jako małe dziecko po raz pierwszy go zobaczyłem, handlowano tam warzywami i owocami. Początkowo interes prowadziła energiczna pani mniej więcej w wieku moich rodziców, potem do tej rodzinnej firmy dołączyła jej siostrzenica.
Odkąd ze dwa lata przed pójściem do szkoły zacząłem jako tako czytać, poza powieściami przygodowymi w stylu Juliusza Verne’a lubowałem się w felietonach Stefana Wiecheckiego który pod pseudonimem „Wiech” opisywał jeszcze przedwojenny warszawski folklor. I prezentowaną ustami pana Teosia Piecyka czy Walerego Wątróbki jego cudowną gwarę. Po wojnie jej matecznikiem stała się warszawska Praga która uniknęła zrównania z ziemią więc jej mieszkańcy nie musieli opuścić rodzinnych domów i ulic.
W czasach mojej młodości gwara ta zaczęła zanikać. Przybysze „z Kobyłki czyli tyż inszego Grójca” starali się wysławiać hiperpoprawnie a starzy Warszawiacy (a nie żadni Warszawianie !!!) powoli rozpływali się w tym morzu. Dlatego też gdy wysyłano mnie po zakupy obejmujące zieleninę, zawsze starałem się kupować takową na straganie pani Wiele.
Skąd ten pseudonim? Po prostu mówiła ona najcudowniejszą warszawską gwarą i zakupy u niej poza towarem wysokiej jakości dawały mi możliwość posłuchania tej ginącej mowy na żywo a nie jedynie obcowania z nią w formie słowa drukowanego. Dlatego też gdy ktoś z klientów poprosił na przykład o jabłka nie precyzując ich ilości, natychmiast padało pytanie:
 - Wiele tych jabłuszek?
A jeśli podana ilość była niewielka, padało dodatkowe pytanie: 
- Co tak słabosilnie panie klejencie?
Towar był ważony na wadze szalkowej. Wbrew pozorom nie trwało to długo bowiem pani Wiele przerzucając odważniki była niewiele wolniejsza od operującego mieczem samuraja. Nie pamiętam ani jednego przypadku jakiejś pomyłki na niekorzyść kupującego.
Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych przejściowo rozkwitły warszawskie bazary, większości zakupów żywności dokonywałem tam. Ale zawsze wpadałem po cokolwiek do pani Wiele aby ucieszyć uszy mową która w przyspieszonym tempie zaczęła wtedy zanikać.Swego czasu zastałem ją mocno wzburzoną. Wyjaśniła mi że „te lebiegi” (miała na myśli urzędasów zajmujących się utrudnianiem życia handlującym) próbowały jej wcisnąć kasę fiskalną. I z oburzeniem mówiła że handlu chcą ją uczyć jakieś "łachmyty" których jeszcze na świecie nie było gdy ona już pracowała w tym fachu.
Gdy już po śmierci rodziców jak zwykle wpadłem tam kupić cokolwiek, pani Wiele wspomniała mi że naliczyli jej tak wysoką emeryturę iż musi nadal pracować aby mieć z czego wyżyć. I chyba przyjdzie jej umrzeć za ladą. Z miesiąc później przechodząc obok tego straganu zobaczyłem wewnątrz jedynie jej siostrzenicę. Jak zwykle coś kupiłem ale pytanie o ciocię nie mogło mi przejść przez usta bowiem spodziewałem się najgorszego.
A po roku stragan przestał już być otwierany. Pan z pobliskiego kiosku z gazetami powiedział mi że starsza pani która odziedziczyła ten biznes po zmarłej cioci sama choruje i już się nie pojawia.
Od razu przed oczami stanęła mi scena kończąca „Lalkę” czyli według mojej oceny najlepszą polską powieść napisaną w dziewiętnastym stuleciu. Gdy na pytanie doktora Szumana kto tu zostanie chóralnym „My!” odpowiedzieli mu Maruszewicz i Szlangbaum.
Umierają ostatni prawdziwi warszawiacy, to samo dzieje się głównie we Wrocławiu z ludźmi posługującymi się cudownym lwowskim "bałakiem" i przechowującymi w swoich sercach wspomnienia o tym skradzionym ale kto wie czy nie najbardziej polskim mieście. Podobno broni się jeszcze Kraków. 
Czy jesteśmy ostatnim pokoleniem posiadającym jakieś korzenie a po nas pozostaną już tylko Młodzi Wydymani z Wielkich Miast?
Tfu! 
Stary Niedźwiedź


Curling, „Kawalerska” i jajeczko

Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 21 marca 2012 wspomina starą Warszawę, która odchodzi do przeszłości.  
Autorem jest Stary Niedźwiedź


Moją ulubioną dyscypliną sportową jest curling nazywany w Polsce niekiedy „puszczaniem czajników po lodzie”. Owo określenie wzięło się stąd iż mające cylindryczny kształt granitowe kamienie które powinny się zatrzymać możliwie blisko środka pola punktowego czyli „domu”, zaopatrzone są z wierzchu w rączkę i dlatego przypominają ten popularny sprzęt gospodarstwa domowego.


Rozegranie każdego „endu” czyli jednej z dziesięciu części meczu wymaga sporych umiejętności strategicznych i doskonałej praktycznej znajomości mechaniki. Czołowi curlerzy bez problemu wykonują na przykład „podwójne wybicie” w wyniku którego wypuszczony kamień uderza najpierw w jeden a po odbiciu się od niego w drugi kamień drużyny przeciwnej usuwając je z „domu”. Nazywanie przez Kanadyjczyków curlingu „szachami na lodzie” jest pewną przesadą ale nie ulega wątpliwości że jest to gra wymagająca nie tylko treningu ale i dużej dozy inteligencji.


Inną jej cechą która od początku zrobiła na mnie wrażenie jest to iż grają w nią ludzie na poziomie. Sędzia jest wzywany jedynie wówczas gdy „na oko” nie widać który z kamieni znajduje się bliżej środka pola punktowego i trzeba to sprawdzić przy użyciu cyrkla. A więc pełni on rolę mierniczego a nie arbitra. Nie wiem jak to się dzieje w przypadku gry pań  ale po meczu drużyn męskich tradycją w klubach curlingowych jest zaproszenie zwycięzców na kufelek piwa. Stawiają pokonani. Tak więc sport ten dzielą lata świetlne od choćby takiego boksu podsumowanego w starej warszawskiej balladzie podwórkowej słowami:


Jadą panowie Amerykany
A wszyscy we własnych fordach.
Popatrzeć sobie jak dwa barany
Będą się lały po mordach.


Gdy wczoraj w kablówce oglądałem mecz drużyn kobiecych na rozgrywanych obecnie mistrzostwach świata, przypomniała mi się mieszcząca się kiedyś na Woli restauracja „Kawalerska”. A konkretnie pani królująca za szynkwasem w części barowej (istniała również i restauracyjna) tego lokalu.


Zebrane przy ladzie towarzystwo zamawiało piwo lub setkę. Wtedy „siefowa” nalewała co trzeba do właściwego naczynia i płynnym ruchem puszczała takowe po pokrytym cynkowaną blachą szynkwasie tak ze zamówienie zatrzymywało się przed właściwą osobą. Gdybym tego nie widział na własne oczy, sam bym w to nie uwierzył. Więc nie będę miał za złe tym z Szanownych Czytelników którzy odniosą się do tej wiadomości podejrzliwie. Skojarzenie z curlingiem było oczywiste. I podejrzewam że gdyby ta pani urodziła się w Kanadzie, Szwecji czy Szwajcarii, zrobiłaby wielką karierę w tym sporcie jako kapitan czołowej drużyny. Z przestawieniem się z kufli na ważące około dwudziestu kilogramów „czajniki” nie miałaby cienia problemu jako niewiasta słusznej postury i do tego silna okrutnie. Do legendy przeszło skarcenie przez nią pewnego pijaka który zatracił instynkt samozachowawczy, stłukł kufel i nie chciał zapłacić za szkodę. „Siefowa” wyszła zza lady wzięła łachmytę za klapy, przyciągnęła do siebie po czym zdecydowanym ruchem wyprostowała ręce. Pijaczek wylądował na chodniku przed restauracją. Tym na których nie zrobiło to wielkiego wrażenia muszę dopowiedzieć że drzwi lokalu otwierały się do środka.


Ale był to wyjątek od reguły. Bo na co dzień aby uspokoić niesfornego konsumenta wystarczyła groźba słowna. Polegająca na wskazaniu palcem na gablotę lady chłodniczej i zadaniu wielce poważnym głosem pytania:
Czy chcesz zjeść jajko?
Na te słowa każdy rozrabiaka przytomniał i przestawał szumieć. Bo owo jajko było krążącą w obiegu zamkniętym dyżurną zagrychą sprzedawaną do wódki. Pokryte majonezem, ongiś żółtym a później w trudnym do określenia kolorze mieszczącym się między turkusowym a beżowym, stanowiło chyba odpowiednik starogreckiej cykuty. Podejrzewam że konsumpcji tejże zagrychy nie przeżyłby nawet sęp dla którego gnijąca padlina to fraszka. Jestem niemal pewny że jajeczko to było pokryte koloniami wszelkich znanych i zapewne wielu jeszcze nauce nieznanych odmian bakterii. Ale w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia „Kawalerską” przerobiono na knajpę z ambicjami. Zniknął bar wraz z „siefową” i nieśmiertelnym jajeczkiem. A przy okazji diabli wzięli wiele poważnych prac z zakresu mikrobiologii lub medycyny.


Cóż, nauka w Polsce zawsze miała pod górkę.
Stary Niedźwiedź
Małolatom  (roczniki 80- i młodsze) winien jestem wyjaśnienie: w PRL władza walczyła z alkoholizmem poprzez min. przymusową konsumpcję do zamawianego alkoholu. Nikt oczywiście nie jadł, ale zakąskę kupić musiał. Niezjedzona zakąska wracała do lady chłodniczej i kupował ją kolejny klient jako obowiązkową konsumpcję.
Refael72

środa, 1 sierpnia 2018

Powstanie Warszawskie

Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 1 sierpnia 2009 zawiera przemyślenia nt. Powstania Warszawskiego.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Północ minęła niepostrzeżenie i Stary Niedźwiedź sprawdzający w necie czy świat który pożegnał dziesięć dni temu uciekając na Mazury jeszcze istnieje, zdał sobie sprawę że jest już 1 sierpnia Anno Domini 2009. Odkąd nauczyłem się myśleć w sposób  logiczny i cenić ten hojny dar Stwórcy, rocznica ta zawsze budzi we mnie nie tyle mieszane co wręcz negatywne uczucia. 
Z jednej strony przykład bohaterstwa młodych ludzi przez ponad dwa miesiące za pomocą pistoletów „vis” walczących z niemieckimi czołgami „tygrysami”, jak głosi znana do dzisiaj pieśń której autor Józef Szczepański ps. „Ziutek” poległ podczas powstania. A z drugiej dwieście tysięcy ofiar i zagłada lewobrzeżnej Warszawy która obecne przypomina wazę etruską. Czyli kilka procent to znalezione przez archeologów fragmenty oryginału a reszta to efekt mrówczej pracy konserwatorów zabytków którym chciało się odtworzyć mniej lub więcej wiernie oryginał.
Historia zna wiele bohaterskich obron miast czy twierdz przy znacznej dysproporcji między siłami strony atakującej a obrońcami. Dużo z nich zakończyło się śmiercią wszystkich czy prawie wszystkich defensorów i zdobyciem przez napastników owego miejsca. Ale przypadki gdy strona nieporównywalnie słabsza walkę rozpoczęła na własne życzenie są nieliczne.
Nie dziwi mnie postawa nasto- czy dwudziestokilkuletnich warszawskich żołnierzy AK którzy rwali się do walki. Wychowani w patriotycznej atmosferze dwudziestolecia międzywojennego, obficie w szkole karmieni przeklętą tradycją romantyczną, nie wyobrażali sobie aby można było postąpić inaczej. Ale od ich dowódców można było wymagać odrobiny realizmu. Po Katyniu żaden myślący człowiek nie mógł mieć już cienia złudzeń co do intencji Stalina. A jeśli któryś z panów sztabowców jeszcze takowe miał, los powstańców wileńskich którzy odebrali miasto Niemcom a następnie zostali przez czerwonoarmistów wyekspediowani na „białe niedźwiedzie” powinien być ostatecznym argumentem przeciw czynom samobójczym. Złudzeń tych nie miał wspomniany już kapral podchorąży „Ziutek”, autor nie tylko pieśni „Pałacyk Michla” ale i wiersza rozpoczynającego się od słów „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo”, z oczywistych powodów zamilczanego do dzisiaj na śmierć. Kiedyś przez komunistów, obecnie przez lewacki sralon.
Ale powstanie się rozpoczęło a dalszy ciąg wydarzeń był taki jaki musiał być. Armia sowiecka która potrafiła w ciągu niecałych dwóch tygodni sforsować Dniepr i zająć Kijów nad jakże mikrą w porównaniu z Dnieprem Wisłą zatrzymała się na całe pięć miesięcy aby Niemcy odwalili za nich brudną robotę. W czasach komunistycznych na lekcjach historii serwowano nam jakieś kretyńskie argumenty mające uzasadnić to pięciomiesięczne zawieszenie broni na odcinku środkowej Wisły. Nie twierdzę że moja klasa licealna stanowiła elitę ale w dyrdymały te nie wierzył nieomal nikt.
Powstanie Warszawskie włącza się do panteonu takich polskich pomysłów jak wcześniejsze, zwane listopadowym i styczniowym. W odróżnieniu od tamtych nie było powodem znaczącego pogorszenia warunków bytowania pod zaborem rosyjskim bowiem nasz los był już wcześniej przesądzony przez idiotę wszechczasów czyli prezydenta Roosevelta oraz zbrodniarza wszechczasów tow. Stalina (inny wybitny przywódca socjalistyczny tow. Hitler był w porównaniu z nim jedynie utalentowanym amatorem). Tych którzy zarzucą mi że nie wymieniłem pewnego drania z nieodłącznym cygarem pragnę poinformować że mimo wszystko mam do niego cień słabości. Bo wcześniej próbował wylansować lądowanie alianckie nie we Włoszech lecz na Bałkanach aby wtargnąć do Europy Środkowej niejako „zabiegając” drogę sowieckim hordom i ratować co jeszcze się da. Jako że on w odróżnieniu od „syfilityka na wózku”, jak wspomnianego już prezydenta nazywało kilku znanych mi a obecnie już nie żyjących kombatantów, nie miał złudzeń odnośnie „wujaszka Józia”. Ale Wielka Brytania była już wówczas de facto gospodarczym bankrutem, całkowicie uzależnionym logistycznie od USA więc pomysł ten został skutecznie zwalczony. Nie dysponując wystarczającymi kwalifikacjami nie wdaję się w ocenę szans realizacji na pewno ambitnej idei Churchilla.
Zatem powstanie wbrew elementarnej logice wybuchło. A do listy naszych polskich sportów nie znanych w innych krajach, przybyła wówczas nowa konkurencja: palenie diamentami w piecu. 
Stary Niedźwiedź
Autor i jego cała linia przodków po kądzieli to rodowici Warszawiacy. Większość z nich nie doczekała końca wojny, właśnie przez tę zbrodnię jaką było wszczęcie Powstania.

sobota, 14 lipca 2018

Kastracja ceramiczna

Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 17 czerwca 2011 zawiera przemyślenia nt. postępowania ze zwyrolami znęcającymi się nad zwierzętami

Autorem jest Stary Niedźwiedź.

Jednym najbardziej szanowanych przeze mnie ludzi jest żyjący w latach 1902 – 1995 ojciec Józef Maria Bocheński. Dominikanin, matematyk, logik, filozof i sowietolog (nie mylić pod żadnym pozorem z amerykańskimi sowietofilami czy francuskimi sowietorastami, udającymi naukowców i dla niepoznaki też wmawiających że są sowietologami). Uczestnik wojny 1920, kampanii wrześniowej i bitwy pod Monte Cassino. Od roku 1945 związany z Uniwersytetem we Fryburgu gdzie był rektorem i wieloletnim dyrektorem Osteuropa-Institut in Freiburg.
W swojej książce „Sto zabobonów” która jest lekturą obowiązkową człowieka myślącego, ojciec Bocheński wyraził przypuszczenie że zwierzęta wyższe, takie jak psy, koty czy małpy też mają duszę albo coś wielce do niej podobnego. Ponieważ istnienie duszy to kwestia wiary bowiem jej istnienia ani nieistnienia nie sposób dowieść na drodze czystej logiki czy badań empirycznych, w pełni podzielam to przekonanie. A na poglądy zawodowych teologów pozwalam sobie bimbać. I dlatego mój stosunek do zwierząt zdecydowanie rożni się od ogólnopolskiej średniej. Oczywiście wszelki ekoterroryzm jest mi wstrętny. Brzęczącego komara zabijam bez wahania a na werandzie mojego mazurskiego domku zawsze na podorędziu leżą ze dwie packi aby było czym palnąć gza gdyby takowy się pojawił. Małpoludów blokujących budowę obwodnicy miasta aby nie ruszyć dwóch mrowisk Mrówki Krzesławki Dręczypupy uważam za niebezpiecznych szkodników. Jeżeli będziemy tolerować ich wyczyny, wkrótce uniemożliwią rozbiórkę jakiejś rudery w której zaległy się pluskwy wielce rzadkiego gatunku. Ale właśnie koty czy psy są dla mnie równie godne szacunku jak ludzie. A niekiedy nawet bardziej. O czym wielce boleśnie przekonał się choćby pewien pijany myśliwy który chciał zastrzelić jamniczkę mojego przyjaciela. A gdy słyszę o uniewinnieniu przez sąd jakiegoś bydlaka który znęcał się nad zwierzętami z powodu „niskiej szkodliwości społecznej” jego czynu, po prostu jestem wściekły. I żałuję że jedynie w krajach anglosaskich istnieją takie instytucje jak brytyjskie Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals czy amerykańska „policja dla zwierząt”. Bo tam taki śmieć błyskawicznie stanąłby przed obliczem sądu. Nikt by nie pieprzył w bambus o „znikomej szkodliwości” a kilkumiesięczna odsiadka czy kilkutysięczna grzywna za taki czyn to normalka.
Poglądy te w pełni podziela mój przyjaciel M. Kiedyś w towarzystwie mieszanym światopoglądowo stwierdzi on że łajdaka który zamęczył zwierzę należałoby wykastrować. W towarzystwie była też jakaś sralonowa tolerastka i wywiązała się rozmowa:
- Pan się popisuje ekscentryzmem. Przecież taka kastracja to skomplikowany i kosztowny zabieg.
- O jakich kosztach pani mówi? Przecież wystarczą dwie cegły.
- To są wygłupy! Czy zdaje pan sobie sprawę jak by to bolało?
- Bolało by tylko wtedy gdyby jakiś idiota nie uważał na palce.
Historię te powtórzyłem swojemu przyjacielowi z Wydziału Weterynarii SGGW a on opowiedział ją kiedyś u siebie przy kawie w szerszym gronie. Tam nikt nie zgłosił zastrzeżeń a kierownik katedry skomentował to słowami:
Ten pan inżynier to mądry i porządny człowiek. Doskonale rozumie że jeśli gatunek Homo Sapiens ma się nie degenerować, takie gówniane geny trzeba z ogólnej puli eliminować.
A samą metodę nazwano kastracją ceramiczną. Uznając jednocześnie że w stosunku do winnych pedofilii też pasuje jak ulał.
Kilka lat później córka M zdała na weterynarię. I jak mi opowiadał przyjaciel weterynarz, niektórzy pracownicy wydziału pytali go:
- Panie Maćku, czy ta pani M ma coś wspólnego z tym słynnym panem M od kastracji ceramicznej?
- To jego córka!
Dziewczyna miała duże przody. A że niedawno obroniła doktorat, mam czyste sumienie. Bo ta swoista protekcja nie była kredytem bez pokrycia na kształt obietnic powszechnego dobrobytu w wykonaniu pewnego łajdaka.
Stary Niedźwiedź

czwartek, 21 czerwca 2018

Dżu dżu men potrzebny od zaraz

Obecnie rozgrywany jest "Czempionat mira pa futbołu"
W którym Polacy mieli grać tak pięknie. 
A grają jak zawsze. 
Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 9 lutego 2012 zawiera przemyślenia nt. rozgrywek Pucharu Narodów Afryki 2012 w kontekście realiów ówczesnego PZPN i problemów ze Stadionem Narodowym. 

Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Polityka w Tusklandii napawa coraz większym obrzydzeniem. Ostatnio dał temu wyraz linkowany u nas Jarosław Dziubek, prawdziwy prawicowiec, wytrawny kibic sportowy, uroczy kompan i wierny komentator „Antysocjala”. Jak napisał na swoim blogu, ma tego dziadostwa powyżej uszu i zawiesza działalność.
Chciałem dzisiaj napisać kilka słów jedynie o mistrzostwach piłkarskich Afryki ale po obejrzeniu półfinału Zambia – Ghana nieopatrznie przełączyłem się na dziennik TVP1. A tam miałem wątpliwą przyjemność zetknąć się z realiami piłkarskimi polskiej komturii IV Rzeszy z wszelkimi konsekwencjami takiego posunięcia.
Niedawno z wielkim medialnym wrzaskiem dokonano otwarcia Stadionu Narodowego w Warszawie. Miał on być oddany do użytku latem, potem mówiono o terminie jesiennym ale okazało się że do trzech razy sztuka. W triumfalnych doniesieniach o zakończeniu budowy wstydliwie bąknięto iż jak na razie, na płycie stadionu brakuje trawy. Co przypomniało mi stary dowcip z czasów Gierka mówiący o wybudowaniu w którymś z dużych polskich miast nowego basenu pływackiego. Ówczesny dziennikarz telewizyjny triumfalnym głosem obwieścił że pierwsi śmiałkowie już skaczą z trampoliny a relację zakończył stwierdzeniem jak będzie wspaniale gdy basen zostanie napełniony wodą.
Na stadionie miał być rozegrany mecz o Superpuchar Polski między drużynami Wisły Kraków i Legii Warszawa. Ale jak podano dzisiaj, policja zgłosiła w tej sprawie swoje weto1. Wiadomo że kibice tych klubów szczerze się nienawidzą więc będzie to kolejny mecz „podwyższonego ryzyka”. A infrastruktura stadionu, jak powiedział jakiś pan z komendy stołecznej, nie zezwala policji na łączność między poszczególnymi jednostkami. Zatem gdyby doszło do jakiejś kibolskiej zadymy z ofiarami w ludziach i sprzęcie, prokurator zrobiłby policji trąbę z sempiterny za dopuszczenie do rozegrania meczu w takich warunkach. Więc ów mecz odbędzie się w innym mieście. Oczywiście bilety na ten planowany warszawski zostały już częściowo sprzedane.
Żeby było jeszcze śmieszniej, na tym samym obiekcie miał być też rozegrany w końcu lutego mecz towarzyski Portugalia – Polska. Jakiś POpieprzeniec ze spółki zarządzającej nowym stadionem mówił coś iż na ten termin łączność policyjna będzie już gotowa. Ale żeby było śmieszniej, ktoś inny stwierdził że jest to nierealne. Prezes PZPN już mówi o przeniesieniu meczu międzypaństwowego do innego miasta. Ale obciach już jest.
Niesfornych policjantów MAK Donald może uspokoić obietnicą że prokuraturze nałoży kaganiec. Ale komisje UEFA mają go w wiadomym miejscu i może być z tego większy skandal. A wtedy pozostaje przeznaczyć stadion na imprezy typu centralne dożynki (ten powrót do starych dobrych obyczajów z epoki PRL sikawkowy Pawlak przyjąłby z entuzjazmem) czy wiece „mniejszości seksualnych” oraz feminazistek. A na co dzień wrócić do sprawdzonych rozwiązań czyli do „Bazaru Europa”. 
A wracając do afrykańskich mistrzostw. Telewizyjni dziennikarze (z innych kanałów sportowych niż TVP a więc mający pojęcie o futbolu) przed i po meczach sporo mówią o wybijających się piłkarzach czy trenerach. Ale ani słowem nie wspomnieli o tak istotnych dla afrykańskiego futbolu postaciach jak czarownicy, w Afryce anglojęzycznej zwani dżu dżu menami.
Już podczas rozgrywek grup eliminacyjnych wielkie wrażenie zrobił na mnie czarownik drużyny Zambii. Przed meczem z Libią ani chybi za jego sprawą lunął taki deszcz jakiego dawno nie widziałem. Ten historyczny z meczu Polska – Niemcy podczas mistrzostw świata w roku 1974 w porównaniu z nim można nazwać mżawką. Oczywiście gdy deszcz ustał, na mokrym boisku Zambijczycy czuli się znacznie lepiej niż piłkarze Libii i wygrali bez problemów.
W środowym meczu półfinałowym zambijski dżu dżu men znowu dał próbkę swych najwyższych umiejętności. Zdecydowanym faworytem była drużyna Ghany której większość piłkarzy gra w znanych europejskich klubach. Zaś z piłkarzy zambijskich jedynie jeden występuje w klubie szwajcarskim z nie najwyższej półki. Ale najlepszy napastnik Ghany na początku meczu beznadziejnie wykonał rzut karny i bramkarz Zambii wybił piłkę na rzut rożny. Przez cały mecz przewagę mieli faworyci ale Zambia wykorzystała jedną z dwóch sytuacji podbramkowych i to ona zagra w finale, co już jest ich olbrzymim sukcesem.
Więc żeby z rzadka odwiedzający nasz blog pan Paweł Strzelecki nie marudził że wiecznie się czepiam rządów PO i polskiej codzienności, pozwolę sobie zgłosić konstruktywną propozycję. PZPN powinien czym prędzej zatrudnić wspomnianego wybitnego fachowca zanim inne kluby czy federacje wpadną na ten pomysł. Oczywiście nawet zambijski czarownik nie sprawi że „smudasy” znajdą się w pierwszej czwórce mistrzostw bo do tego trzeba by cudu na miarę tych które opisują Ewangeliści. Ale wyjście z najsłabszej grupy eliminacyjnej wreszcie stałoby się realne. 
Kwestie finansowe nie powinny stanowić wielkiego problemu bowiem PZPN nie jest biedniejszy od federacji piłkarskiej Zambii a poza tym ten pan może potraktować ów krótkoterminowy kontrakt jako promocję na rynku europejskim. Ale trzeba się spieszyć zanim prezes Realu Madryt dojdzie do wniosku że tylko z jego pomocą „los patafianos” mają szansę na wygranie Ligi Mistrzów. I zaproponuje mu takie honorarium o jakim Rychu, Zbychu, Miro i Grzechu ze swoimi przewalankami razem wziętymi mogą tylko śnić.
Stary Niedźwiedź
P.S.
Dzisiejsza (9 luty) prasa przytacza wypowiedź pana Romana Kołtonia, znanego dziennikarza sportowego specjalizującego się w piłce nożnej. Wedle jego informacji na ministerialnej naradzie w sprawie meczu o superpuchar pani minister sportu Joanna Mucha zadała pytanie „kto wybrał drużyny do tego meczu?”.
Widocznie ta żałosna ignorantka wybrana na stanowisko ministra sportu przez MAK Donalda nie jest w stanie sobie wyobrazić że o superpuchar gra mistrz kraju ze zdobywcą krajowego pucharu. A nie dwie drużyny nominowane przez kogoś, najlepiej przez jej pryncypała.
Jaki pan, taki kram.
Stary Niedźwiedź



1. Po tym jak reżim Chyżego Ruja zakpił z kibiców i zablokował mimo sprzedanych biletów rozgrywki pod pretekstem rzekomego braku łączności kibice obu drużyn zapowiedzieli wielotysięczne manifestacje protestacyjne. Reżimowa policja została postawiona w stan najwyższej gotowości. Ulice obstawiało około 7 tysięcy funkcjonariuszy. Kibice zakpili z reżimu Chyżego Ruja, rozeszli się do domów, zaś w samym marszu wzięło udział sześciu organizatorów. Cytując klasyka - no i w pizdu, i cały misterny plan też w pizdu. Żądni relacji z płonących radiowozów dziennikarzyny z Szechterer Beobachter i TuskVisionNetwork nie mieli czego pokazać.

Zambia – Wybrzeże Kości Słoniowej 3:2 ?

Obecnie rozgrywany jest "Czempionat mira pa futbołu"
W którym Polacy mieli grać tak pięknie. 
A grają jak zawsze. 
Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 13 lutego 2012 zawiera przemyślenia nt. rozgrywek Pucharu Narodów Afryki 2012 w kontekście realiów ówczesnego PZPN i umiejętności polskich graczy. 

Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Zgodnie z moimi oczekiwaniami, drużyna Zambii zdobyła Puchar Narodów Afryki pokonując w meczu finałowym faworyzowane Wybrzeże Kości Słoniowej. W normalnym czasie ani w dogrywce żadnej z drużyn toczących wyrównaną grę nie udało się zdobyć bramki i o sukcesie „Miedzianych Pocisków” zadecydowała przedłużona kolejka rzutów karnych. W takich wypadkach jest przyjęte że jako wyniku meczu nie podaje się bilansu strzelonych „jedenastek”. Ale ja twierdzę że w tych okolicznościach faktyczny wynik meczu brzmi 3:2 dla Zambii.
W drugiej połowie zasadniczego czasu gry sędzia w pełni zasadnie podyktował rzut karny dla Wybrzeża. Wykonywał go gwiazdor Chelsea i najlepszy napastnik tej drużyny Didier Drogba. I strzelił z pół metra nad poprzeczką. W meczu cichych bohaterów czyli dżu dżu menów 1:0 dla Zambii.
Podczas zasadniczej serii rzutów karnych bramkarzowi Zambii udało się obronić jeden ze strzałów. Wszyscy myśleli że chyba jest po meczu (do tej pory piłkarze obydwu drużyn strzelali koncertowo nie dając bramkarzom żadnych szans) ale sędzia dopatrzył się przewinienia bramkarza i nakazał powtórkę która została wykonana skutecznie. Ponieważ sędziów w tym meczu jak i w całym turnieju nie sposób oskarżać o stronniczość w stylu polskiej „ekstrak(l)asy”, w mojej ocenie czarownik Wybrzeża pokazał że też zna swój fach i wyrównał na 1:1.
Ponieważ seria zasadnicza zakończyła się wynikiem 5:5, zgodnie z regulaminem strzelano dalej „parami” do skutku czyli do chwili gdy jeden z zawodników zdobędzie bramkę zaś drugi nie. Dwa razy trafiały obydwie drużyny, potem inny as Wybrzeża czyli Kolo Toure popełnił wielki błąd strzelając słabiutko blisko środka bramki i bramkarz obronił. 2:1 dla czarownika Zambii. Ale z kolei piłkarz Miedzianych Pocisków strzelił nad poprzeczką. 2:2 w meczu czarowników zaś ten z ekipy Wybrzeża okazał się godnym przeciwnikiem.
Następna kolejka rozstrzygnęła. Gracz Wybrzeża strzelił nad poprzeczką, Zambijczyk trafił i jego drużyna została mistrzem Afryki a dżu dżu men tej reprezentacji potwierdził że w swoim zawodzie nie ma równych. Choć trzeba uczciwie przyznać że jego kolega po fachu z drużyny przeciwników też pokazał że w odróżnieniu od niektórych polskich polityków nie bierze pieniędzy za darmo i stawił mistrzowi opór przegrywając honorowo.
Cieszy mnie takie rozstrzygnięcie. Większość piłkarzy Zambii to ludzie młodzi, do tej pory grający w ligach afrykańskich. Na pewno teraz dostaną propozycje z dobrych klubów europejskich co pozwoli im zabezpieczyć przyszłość swoją i swoich rodzin. Czego im z całego serca życzę.
Zaś zambijski dżu dżu men udowodnił że w swoim zawodzie po prostu jest najlepszy na świecie. I teraz może przebierać w kontraktach i grymasić a ustawieni w kolejce prezesi klubów i federacji piłkarskich muszą grzecznie spełniać jego życzenia. Pisałem wcześniej że skorzystanie z jego pomocy to jedyna szansa „smudasów” na wyjście z grupy. Ale teraz jest już za późno. A nad polską piłką nożną zbierają się czarne chmury blamażu organizacyjnego i sportowego. Ostał im się ino Tusk.
Stary Niedźwiedź

.

czwartek, 14 czerwca 2018

Romeo, Julia i „Bajan”

Ponieważ rok szkolny zbliża się ku końcowi sięgnąłem po felieton o tematyce szkolnej. 
Tekst opublikowany pierwotnie 15-01-2012
Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Odwiedzając moją kuzynkę mieszkającą pod Warszawą, niekiedy wraz z nią zaglądamy do jej przyjaciółki. Jej przedwojenny jeszcze dom położony jest w obszernym ogrodzie zaś płot otaczający posesję porośnięty winobluszczem, popularnie zwanym dzikim winem. Jeśli pogoda na to pozwala, herbatę pijemy na tarasie, a gdy dzieje to się w porze szkolnej długiej przerwy, mamy zapewnioną dodatkową atrakcję. Bowiem pod płotem gromadzą się wtedy uczennice i uczniowie z odległego o jakieś dwieście metrów pobliskiego gimnazjum.
Gdy po raz pierwszy miałem okazję być świadkiem ich rozmów, byłem odrobinę zaskoczony, bowiem kochana młodzież nie krępowała się i paląc papierosy (a chyba i nie tylko papierosy gdyż wiatr przynosił z ich strony również i woń która byłemu palaczowi nijak nie kojarzyła się z tytoniem) wypowiadała swoje kwestie bardzo głośno, nieomal krzykliwie. Tak więc mimo iż nie było to naszym zamiarem, słyszeliśmy każde słowo. Do tego iż w warstwie werbalnej przecinek został zastąpiony popularnym rzeczownikiem zaczynającym się na literę K zdążyłem się już przyzwyczaić. Ale pewnym zaskoczeniem była dla mnie daleko posunięta redukcja ilości używanych czasowników. W językach angielskim i francuskim kluczową rolę odgrywają dwa czasowniki posiłkowe. W mowie tej młodzieży z kolei występowały nieomal wyłącznie dwa czasowniki uniwersalne które zaopatrzone w odpowiedni przedrostek umożliwiały opis chyba każdej czynności spotykanej w jej życiu codziennym. Żeby było jeszcze śmieszniej, ze szczególną lubością posługiwały się nimi osoby płci żeńskiej. Wyjście poza schemat i sięgnięcie po inny czasownik przydarzało się głównie chłopakom.
Przyjaciółka kuzynki powiedziała mi że kiedyś ze zwykłej ciekawości przesiedziała na tarasie całą długą przerwę aby policzyć ile tych czasowników nie wchodzących w skład sprawującego władzę absolutną duumwiratu pojawi się w rozmowie. Naliczyła sześć.
W dyskusji toczonej w mojej obecności królował temat eksperymentu wychowawczego dyrektora tegoż gimnazjum. Okazało się że każdy uczeń rozpoczynający naukę uzyskuje stupunktowy „kredyt”. Za wykroczenia w zależności od ich rangi punkty są odbierane, a po dorobieniu się debetu na koncie ocena ze sprawowania jest obniżana a rodzice wzywani na dyscyplinarkę. Z omawianego „cennika” zapamiętałem, że palenie wyceniane było na dwadzieścia punktów, a picie alkoholu lub uprawianie seksu na terenie szkoły kosztowało pięćdziesiąt. Nie muszę chyba tłumaczyć że opinia kochanej młodzieży o tym terrorze na miarę Berii czy Himmlera była druzgocąco negatywna, zaś przytaczanie opinii krytycznych in extenso po usunięciu wulgaryzmów w piśmie ograniczyłoby się do znaków przestankowych.
Jak ze śmiechem opowiedziała nam właścicielka tego domu, kiedyś pod płotem spożywała „mamrota” zakochana para gimnazjalistów (ponieważ potem pani ta musiała pozamiatać szkło po rozbitej butelce, gatunek trunku nie ulegał wątpliwości). Po obaleniu flaszki Romeo 2011 zdecydował się wyznać swej lubej gorące uczucie za pomocą słów:
- Ja cię kocham do zaje**nia!
- O k***a, poważnie, nie pi****lisz? – wzruszonym głosem odpowiedziała współczesna Julia.
Swego czasu na zaprzyjaźnionym blogu spotkałem się z opinią jednego z uczestników dyskusji że "róbta co chceta" oznaczało pierwotnie zachętę do twórczego działania, do przełamywania barier ograniczających umysł, do szerokiego postrzegania świata, nie tylko przez okulary narzucone przez system i debilne otoczenie. Nie będę ukrywał, że autorowi tej opinii zasłyszany dialog miłosny przytaczam ze szczególna satysfakcją.
Czas wreszcie rozszyfrować słowo „Bajan” użyte w tytule. Wbrew pozorom nie ma ono żadnego związku z osobą słynnego lotnika Jerzego Bajana, lecz dotyczy długoletniego dyrektora technikum w Białowieży, jednego z dwóch na terenie Polski kształcących w czasach PRL leśników.
Ponieważ uczniowie pochodzili z całego kraju, niemal wszyscy byli zakwaterowani w internacie. Nastolatkowie kiszący się we własnym sosie byli szczególnie podatni na pokusy typu alkohol, papierosy, hazard czy łatwy seks z byle kim. W czasach pobytu w szkole prawie żaden z nich nie wykoleił się, a technikum ukończyli niemal bowiem dyrektor trzymał wszystko żelazną ręką. Często wzywał uczniów na dywanik, a ponieważ miał wielkie problemy w wymówieniem głoski R, przez całą swoją karierę nauczycielską znany był jako „Bajan” gdyż tym komplementem pod adresem wychowanków posługiwał się często. A w przypadkach drastycznych nie wahał się dać po gębie.
Miałem okazje na Mazurach poznać wielu panów leśniczych w średnim wieku którzy ukończyli technikum w Białowieży. O „Bajanie” wyrażali się z najwyższym szacunkiem i wspominali, że gdy pan ten zmarł, na jego pogrzeb przyjechało kilkuset leśników z całej Polski, aby pochować go z najwyższymi honorami przyjętymi w tym środowisku. I jestem pewny, że gdyby któremuś z nich jakiś luzaczek zaczął opowiadać jak okrutne i naganne było postępowanie „Bajana”, po prostu oberwałby po ryju.

Stary Niedźwiedź