Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.
Lukrecja „od zawsze” była wzorową matką, babcią i prababcią. Wiedziała że zdobywanie pożywienia per fas et nefas w celu wykarmienie rodziny jest jej elementarnym obowiązkiem, czego niestety nie da się powiedzieć o wszystkich istotach dwunożnych które dorobiły się dzieci.
Gdy któregoś roku przyjechałem na urlop do państwa S, w pierwszej chwili byłem nieco zaskoczony tym że nie przyszła się ze mną przywitać. Gdy po rozpakowaniu się usiadłem przed kanciapą w foteliku i zapaliłem fajkę, dostrzegłem ją rozpłaszczoną na strzesze stodoły blisko brzegu dachu. Zacząłem więc obserwować jej poczynania mając pewność że nie robi tego bez powodu. Zbliżał się zmierzch i nietoperze które zagnieździły się na strychu rozpoczynały swoją aktywność. W pewnej chwili Lukrecja skoczyła i wylądowała na trawie podwórka z okazałym „gacopyrzem” w zębach. I natychmiast pomaszerowała nakarmić przychówek. Po chwili namysłu doszedłem do wniosku że owa zdobycz była dla niej po prostu latającą myszą. Czyli czymś dziwnym ale też dającym się upolować gdy łowca ma trochę pomyślunku.
Przez płot z państwem S w których to gospodarstwie podwórkiem rządziła Lukrecja, mieszkało małżeństwo meneli z trójką dzieci. Menelostwo odrobinę trzeźwiało jedynie wtedy gdy w domu nie było ani grosza więc nie było za co kupić nie tylko „kilku winów” ale nawet „jagodzianki na piszczelach”. Gdy wpadł do mnie z wizytą wspomniany tu już przyjaciel M zdarzyło się że menelostwo odebrało z „pomocy społecznej” zasiłek na dzieci, rzecz jasna schlało się do stanu zbydlęcenia i legło na trawie. Głodne dzieciaki podeszły do płotu i spytały córkę gospodarzy czy nie ma na zbyciu odrobiny zupy. Dorota kazała im przyjść i wręczyła po misce zupy i dużej pajdzie chleba ze smalcem. Gdy dary te były pochłaniane, Andrzej M spojrzał na mnie i zadał retoryczne pytanie:
- No i sam powiedz Niedźwiedziu czy ten zasiłek bardziej należy się tej menelicy czy Lukrecji?
Państwo S darzyli Lukrecję swoistym szacunkiem zdając sobie sprawę że dzięki jej dynastii myszy i szczury w ich gospodarstwie miewały się bez porównania gorzej niż chilijscy komuniści za rządów generała Pinocheta. Lukrecja miała wiele godności, potrafiła docenić i odwzajemnić przyjaźń ale umiała się też zemścić gdy ktoś ją skrzywdził i na to zasłużył.
Swego czasu Ignac S postanowił wyporządzić werandę na której podczas ciepłej części roku odbywały się popijawy poprzez obicie ścian boazerią. W tym celu zamówił majstra i takowy przyjechał obejrzeć plac boju i dogadać warunki. Wjechał motocyklem na podwórko, postawił rumaka na nóżkach, powiesił kask na kierownicy1 i wszedł do domu. Mijając leżącą na progu Lukrecję spędził ją zamaszystym kopniakiem. Przywitał się z gospodarzami i przy wódce zaczął rozmowę o robocie. Po kilku minutach zobaczyłem kicię maszerującą przez podwórko. Doszła do motocykla, wskoczyła na siodełko i po baku przeszła na kierownicę. Odwróciła się, zadarła ogonek, starannie wycelowała i wszystko co miała w obu ładowniach, wylądowało w kasku. Po kwadransie majster wyszedł z domu w stanie godnym prawdziwego libertaliba2 mającego zamiar prowadzić pojazd mechaniczny, nie skażonego miazmatami socjalizmu. Wsiadł na motocykl, energicznym ruchem wsadził sobie sagan na łeb i po zapaleniu przez odprowadzających go gospodarzy motocykla na pych odjechał w siną dal. Gdy kilka dni potem S zastanawiali się dlaczego ów fachowiec się nie pojawia, powiedziałem im co jest zapewne tego powodem. W końcu Ignac z moją niewielką pomocą sam położył tę boazerię. A ów fachura od tej pory dorobił się w okolicy ksywy „zasrany majster”.
cdn.
Stary Niedźwiedź
1. W tamtych czasach kaski nie osłaniały całej głowy, a jedynie czaszkę. Przypominały nieco hełm wojskowy, więc można było powiesić je za pasek podbródkowy, coś jak kociołek z zupą nad ogniskiem.
2. Odniesienie do ożywionej dyskusji pod jednym z felietonów na starym AS, gdzie banda idiotów wycierających sobie gębę liberalizmem zapluwała się w obronie pijanych bydląt siadających za fajerę, argumentując to "bo dopóki nie spowoduje wypadku nic się nie stało". Przeciwników jazdy po kielichu wyzywali od socjalistów.