piątek, 8 czerwca 2018

Lukrecja cz.VI czyli epilog

Ostatni odcinek cyklu o niezwykłej koteczce Lukrecji.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.



Wszystko co dobre kończy się nieuchronnie. Już w najbliższą niedzielę wrócę z Mazur do Warszawy i siłą rzeczy zderzę się z otaczającą nas paskudną rzeczywistością Tusklandii oraz za przeproszeniem realiami politycznymi polskiej komturii IV Rzeszy. Zamykając sezon wakacyjny nie mogę nie zakończyć swoich wspomnień związanych z Lukrecją i gospodarstwem S mimo ze nie są one wesołe.
Rok 1992 był ostatnim w którym urlop rozpocząłem w owym gospodarstwie. Zaczęły być widoczne symptomy upadku tej rodziny w której władzę objęła wódka. Zrozumiałem że muszę czym prędzej znaleźć sobie inne miejsce na wakacje czy wypady wędkarskie. W pobliskiej wsi poznałem wspaniałych gospodarzy. Ich czyściutkie, wręcz wypieszczone obejście oraz stosunek do kotki i dwóch kundelków, nie mający nic wspólnego z ohydnymi polskimi wiejskimi standardami, od razu upewniły mnie że są to ludzie z naprawdę wysokiej półki. Kupiłem od nich kawałek ziemi na której dwa lata później stała już malutka chatka. 
Na ryby dojeżdżałem do miejscowości w której znajdowało się gospodarstwo S bowiem w „mojej” nowej wsi nie było żadnego jeziora ale za to wieczorem komary nie atakowały niczym Luftwaffe więc per saldo byłem z tego zadowolony. Wracając z połowu zawsze zaglądałem na podwórko S aby dać Lukrecji i jej potomstwu trochę ryb i dopilnować aby to one je zjadły. Lukrecja zawsze witała mnie serdecznie ale w jej spojrzeniu widać było jakiś żal i pytanie „dlaczego tu nie przyjeżdżasz?”.
Gdy pierwszego maja 1998 otworzyłem sezon tradycyjnie czyli łowiąc na czerwonego robaka w celu uczczenia owego „święta” i idąc nad jezioro zajrzałem aby przywitać się z rodziną S, Lukrecja nie wyszła do mnie. Gdy spytałem o nią, dowiedziałem się że nie żyje. Późną jesienią wyszła na polowanie i już z niego nie wróciła.
Ojciec Józef Maria Bocheński w swoich „Stu zabobonach” które uważam za katechizm człowieka myślącego napisał że jego zdaniem zwierzęta wyższe, takie jak choćby koty czy psy, też mają coś na kształt duszy. W pełni podzielam pogląd jednego z kilku najmądrzejszych ludzi jacy żyli w dwudziestym wieku i jeśli jakiś zawodowy teolog (nieistotne który, z chrześcijańskich kościołów reprezentujący) się z tym nie zgodzi to opinię tę będę miał poniżej pleców. A gdybym miał policzyć na palcach znane mi kobiety będące lepszymi, bardziej zaradnymi i dzielniejszymi matkami niż Lukrecja, na pewno nie musiałbym zdejmować butów.
Po śmierci Lukrecji upadek rodziny S postępował już szybko. Najpierw sprzedali krowy bowiem ich obrządek był zbyt pracochłonny. Gdy ich córka mieszkająca i pracująca poza rodzinnym domem kupiła im dwie kozy, okazało się że to też zbyt wielki kłopot więc i one zostały sprzedane. Wspomniany posokowiec Benio zginął tragicznie zastrzelony przez jakieś myśliwskie ścierwo i domu pilnowała już tylko Kora, miła i mądra suczka będąca owczarkiem niemieckim nie do końca rasowym. Do S wpadałem już tylko od czasu do czasu. I gdy się kiedyś pojawiłem, dowiedziałem się że Kora choruje (jakaś przypadłość dermatologiczna objawiająca się wydzieliną sączącą się ze skóry i zwilżającą sierść) więc jutro kolega Ignaca ma przyjść i ją zastrzelić.
Wsiadłem w samochód i pognałem do pobliskiego weterynarza. Poprosiłem go o przyjazd do gospodarstwa S (wiedział gdzie to jest) i rozpoczęcie leczenia Kory lub jeśli choroba jest nieuleczalna, o humanitarne i godne zakończenie jej żywota. Zapłaciłem z góry i pan doktor obiecał że za godzinę wybierze się tam z wizytą.
Gdy następnego dnia rano pojechałem po zakupy do miasteczka, zajrzałem do niego. Dowiedziałem się że przypadłość ta jak najbardziej jest uleczalna a doktor zostawił słoik lekarstwa i kazał dwa razy dziennie rozpuścić łyżkę tego proszku w pół wiadrze letniej wody i szmatą lub gąbką porządnie przetrzeć psu sierść, co po tygodniu powinno pomyślnie zakończyć leczenie. Po upewnieniu się że nie musze dopłacić podziękowałem mu za pomoc i po powrocie poinformowałem rodzinę że Kora jest uratowana.
Dwa dni później przed sklepem w „mojej” nowej wsi spotkałem wnuka starego Ignaca. Gdy spytałem jak się czuje Kora, dowiedziałem się że wczoraj została zastrzelona.
Jak widać ratowanie psiny dzięki której dom nie został rozkradziony gdy jego lokatorzy leżeli pijani w cztery dupy było zbyt skomplikowane i kłopotliwe. Bo aby rozpuścić trochę proszku w wodzie i przemyć tym roztworem psią skórę, trzeba by dwa razy dziennie na jakiś kwadrans oderwać mordę od kieliszka.
Od tego dnia moja noga nie postała u S. I nigdy nie powiedziałem o nich „jebał ich pies”. Bo po tym co zrobili byłby to dla każdego psa zbyt wielki mezalians.
Stary Niedźwiedź
 .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz