środa, 1 sierpnia 2018

Powstanie Warszawskie

Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 1 sierpnia 2009 zawiera przemyślenia nt. Powstania Warszawskiego.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Północ minęła niepostrzeżenie i Stary Niedźwiedź sprawdzający w necie czy świat który pożegnał dziesięć dni temu uciekając na Mazury jeszcze istnieje, zdał sobie sprawę że jest już 1 sierpnia Anno Domini 2009. Odkąd nauczyłem się myśleć w sposób  logiczny i cenić ten hojny dar Stwórcy, rocznica ta zawsze budzi we mnie nie tyle mieszane co wręcz negatywne uczucia. 
Z jednej strony przykład bohaterstwa młodych ludzi przez ponad dwa miesiące za pomocą pistoletów „vis” walczących z niemieckimi czołgami „tygrysami”, jak głosi znana do dzisiaj pieśń której autor Józef Szczepański ps. „Ziutek” poległ podczas powstania. A z drugiej dwieście tysięcy ofiar i zagłada lewobrzeżnej Warszawy która obecne przypomina wazę etruską. Czyli kilka procent to znalezione przez archeologów fragmenty oryginału a reszta to efekt mrówczej pracy konserwatorów zabytków którym chciało się odtworzyć mniej lub więcej wiernie oryginał.
Historia zna wiele bohaterskich obron miast czy twierdz przy znacznej dysproporcji między siłami strony atakującej a obrońcami. Dużo z nich zakończyło się śmiercią wszystkich czy prawie wszystkich defensorów i zdobyciem przez napastników owego miejsca. Ale przypadki gdy strona nieporównywalnie słabsza walkę rozpoczęła na własne życzenie są nieliczne.
Nie dziwi mnie postawa nasto- czy dwudziestokilkuletnich warszawskich żołnierzy AK którzy rwali się do walki. Wychowani w patriotycznej atmosferze dwudziestolecia międzywojennego, obficie w szkole karmieni przeklętą tradycją romantyczną, nie wyobrażali sobie aby można było postąpić inaczej. Ale od ich dowódców można było wymagać odrobiny realizmu. Po Katyniu żaden myślący człowiek nie mógł mieć już cienia złudzeń co do intencji Stalina. A jeśli któryś z panów sztabowców jeszcze takowe miał, los powstańców wileńskich którzy odebrali miasto Niemcom a następnie zostali przez czerwonoarmistów wyekspediowani na „białe niedźwiedzie” powinien być ostatecznym argumentem przeciw czynom samobójczym. Złudzeń tych nie miał wspomniany już kapral podchorąży „Ziutek”, autor nie tylko pieśni „Pałacyk Michla” ale i wiersza rozpoczynającego się od słów „Czekamy na ciebie, czerwona zarazo”, z oczywistych powodów zamilczanego do dzisiaj na śmierć. Kiedyś przez komunistów, obecnie przez lewacki sralon.
Ale powstanie się rozpoczęło a dalszy ciąg wydarzeń był taki jaki musiał być. Armia sowiecka która potrafiła w ciągu niecałych dwóch tygodni sforsować Dniepr i zająć Kijów nad jakże mikrą w porównaniu z Dnieprem Wisłą zatrzymała się na całe pięć miesięcy aby Niemcy odwalili za nich brudną robotę. W czasach komunistycznych na lekcjach historii serwowano nam jakieś kretyńskie argumenty mające uzasadnić to pięciomiesięczne zawieszenie broni na odcinku środkowej Wisły. Nie twierdzę że moja klasa licealna stanowiła elitę ale w dyrdymały te nie wierzył nieomal nikt.
Powstanie Warszawskie włącza się do panteonu takich polskich pomysłów jak wcześniejsze, zwane listopadowym i styczniowym. W odróżnieniu od tamtych nie było powodem znaczącego pogorszenia warunków bytowania pod zaborem rosyjskim bowiem nasz los był już wcześniej przesądzony przez idiotę wszechczasów czyli prezydenta Roosevelta oraz zbrodniarza wszechczasów tow. Stalina (inny wybitny przywódca socjalistyczny tow. Hitler był w porównaniu z nim jedynie utalentowanym amatorem). Tych którzy zarzucą mi że nie wymieniłem pewnego drania z nieodłącznym cygarem pragnę poinformować że mimo wszystko mam do niego cień słabości. Bo wcześniej próbował wylansować lądowanie alianckie nie we Włoszech lecz na Bałkanach aby wtargnąć do Europy Środkowej niejako „zabiegając” drogę sowieckim hordom i ratować co jeszcze się da. Jako że on w odróżnieniu od „syfilityka na wózku”, jak wspomnianego już prezydenta nazywało kilku znanych mi a obecnie już nie żyjących kombatantów, nie miał złudzeń odnośnie „wujaszka Józia”. Ale Wielka Brytania była już wówczas de facto gospodarczym bankrutem, całkowicie uzależnionym logistycznie od USA więc pomysł ten został skutecznie zwalczony. Nie dysponując wystarczającymi kwalifikacjami nie wdaję się w ocenę szans realizacji na pewno ambitnej idei Churchilla.
Zatem powstanie wbrew elementarnej logice wybuchło. A do listy naszych polskich sportów nie znanych w innych krajach, przybyła wówczas nowa konkurencja: palenie diamentami w piecu. 
Stary Niedźwiedź
Autor i jego cała linia przodków po kądzieli to rodowici Warszawiacy. Większość z nich nie doczekała końca wojny, właśnie przez tę zbrodnię jaką było wszczęcie Powstania.

sobota, 14 lipca 2018

Kastracja ceramiczna

Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 17 czerwca 2011 zawiera przemyślenia nt. postępowania ze zwyrolami znęcającymi się nad zwierzętami

Autorem jest Stary Niedźwiedź.

Jednym najbardziej szanowanych przeze mnie ludzi jest żyjący w latach 1902 – 1995 ojciec Józef Maria Bocheński. Dominikanin, matematyk, logik, filozof i sowietolog (nie mylić pod żadnym pozorem z amerykańskimi sowietofilami czy francuskimi sowietorastami, udającymi naukowców i dla niepoznaki też wmawiających że są sowietologami). Uczestnik wojny 1920, kampanii wrześniowej i bitwy pod Monte Cassino. Od roku 1945 związany z Uniwersytetem we Fryburgu gdzie był rektorem i wieloletnim dyrektorem Osteuropa-Institut in Freiburg.
W swojej książce „Sto zabobonów” która jest lekturą obowiązkową człowieka myślącego, ojciec Bocheński wyraził przypuszczenie że zwierzęta wyższe, takie jak psy, koty czy małpy też mają duszę albo coś wielce do niej podobnego. Ponieważ istnienie duszy to kwestia wiary bowiem jej istnienia ani nieistnienia nie sposób dowieść na drodze czystej logiki czy badań empirycznych, w pełni podzielam to przekonanie. A na poglądy zawodowych teologów pozwalam sobie bimbać. I dlatego mój stosunek do zwierząt zdecydowanie rożni się od ogólnopolskiej średniej. Oczywiście wszelki ekoterroryzm jest mi wstrętny. Brzęczącego komara zabijam bez wahania a na werandzie mojego mazurskiego domku zawsze na podorędziu leżą ze dwie packi aby było czym palnąć gza gdyby takowy się pojawił. Małpoludów blokujących budowę obwodnicy miasta aby nie ruszyć dwóch mrowisk Mrówki Krzesławki Dręczypupy uważam za niebezpiecznych szkodników. Jeżeli będziemy tolerować ich wyczyny, wkrótce uniemożliwią rozbiórkę jakiejś rudery w której zaległy się pluskwy wielce rzadkiego gatunku. Ale właśnie koty czy psy są dla mnie równie godne szacunku jak ludzie. A niekiedy nawet bardziej. O czym wielce boleśnie przekonał się choćby pewien pijany myśliwy który chciał zastrzelić jamniczkę mojego przyjaciela. A gdy słyszę o uniewinnieniu przez sąd jakiegoś bydlaka który znęcał się nad zwierzętami z powodu „niskiej szkodliwości społecznej” jego czynu, po prostu jestem wściekły. I żałuję że jedynie w krajach anglosaskich istnieją takie instytucje jak brytyjskie Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals czy amerykańska „policja dla zwierząt”. Bo tam taki śmieć błyskawicznie stanąłby przed obliczem sądu. Nikt by nie pieprzył w bambus o „znikomej szkodliwości” a kilkumiesięczna odsiadka czy kilkutysięczna grzywna za taki czyn to normalka.
Poglądy te w pełni podziela mój przyjaciel M. Kiedyś w towarzystwie mieszanym światopoglądowo stwierdzi on że łajdaka który zamęczył zwierzę należałoby wykastrować. W towarzystwie była też jakaś sralonowa tolerastka i wywiązała się rozmowa:
- Pan się popisuje ekscentryzmem. Przecież taka kastracja to skomplikowany i kosztowny zabieg.
- O jakich kosztach pani mówi? Przecież wystarczą dwie cegły.
- To są wygłupy! Czy zdaje pan sobie sprawę jak by to bolało?
- Bolało by tylko wtedy gdyby jakiś idiota nie uważał na palce.
Historię te powtórzyłem swojemu przyjacielowi z Wydziału Weterynarii SGGW a on opowiedział ją kiedyś u siebie przy kawie w szerszym gronie. Tam nikt nie zgłosił zastrzeżeń a kierownik katedry skomentował to słowami:
Ten pan inżynier to mądry i porządny człowiek. Doskonale rozumie że jeśli gatunek Homo Sapiens ma się nie degenerować, takie gówniane geny trzeba z ogólnej puli eliminować.
A samą metodę nazwano kastracją ceramiczną. Uznając jednocześnie że w stosunku do winnych pedofilii też pasuje jak ulał.
Kilka lat później córka M zdała na weterynarię. I jak mi opowiadał przyjaciel weterynarz, niektórzy pracownicy wydziału pytali go:
- Panie Maćku, czy ta pani M ma coś wspólnego z tym słynnym panem M od kastracji ceramicznej?
- To jego córka!
Dziewczyna miała duże przody. A że niedawno obroniła doktorat, mam czyste sumienie. Bo ta swoista protekcja nie była kredytem bez pokrycia na kształt obietnic powszechnego dobrobytu w wykonaniu pewnego łajdaka.
Stary Niedźwiedź

czwartek, 21 czerwca 2018

Dżu dżu men potrzebny od zaraz

Obecnie rozgrywany jest "Czempionat mira pa futbołu"
W którym Polacy mieli grać tak pięknie. 
A grają jak zawsze. 
Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 9 lutego 2012 zawiera przemyślenia nt. rozgrywek Pucharu Narodów Afryki 2012 w kontekście realiów ówczesnego PZPN i problemów ze Stadionem Narodowym. 

Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Polityka w Tusklandii napawa coraz większym obrzydzeniem. Ostatnio dał temu wyraz linkowany u nas Jarosław Dziubek, prawdziwy prawicowiec, wytrawny kibic sportowy, uroczy kompan i wierny komentator „Antysocjala”. Jak napisał na swoim blogu, ma tego dziadostwa powyżej uszu i zawiesza działalność.
Chciałem dzisiaj napisać kilka słów jedynie o mistrzostwach piłkarskich Afryki ale po obejrzeniu półfinału Zambia – Ghana nieopatrznie przełączyłem się na dziennik TVP1. A tam miałem wątpliwą przyjemność zetknąć się z realiami piłkarskimi polskiej komturii IV Rzeszy z wszelkimi konsekwencjami takiego posunięcia.
Niedawno z wielkim medialnym wrzaskiem dokonano otwarcia Stadionu Narodowego w Warszawie. Miał on być oddany do użytku latem, potem mówiono o terminie jesiennym ale okazało się że do trzech razy sztuka. W triumfalnych doniesieniach o zakończeniu budowy wstydliwie bąknięto iż jak na razie, na płycie stadionu brakuje trawy. Co przypomniało mi stary dowcip z czasów Gierka mówiący o wybudowaniu w którymś z dużych polskich miast nowego basenu pływackiego. Ówczesny dziennikarz telewizyjny triumfalnym głosem obwieścił że pierwsi śmiałkowie już skaczą z trampoliny a relację zakończył stwierdzeniem jak będzie wspaniale gdy basen zostanie napełniony wodą.
Na stadionie miał być rozegrany mecz o Superpuchar Polski między drużynami Wisły Kraków i Legii Warszawa. Ale jak podano dzisiaj, policja zgłosiła w tej sprawie swoje weto1. Wiadomo że kibice tych klubów szczerze się nienawidzą więc będzie to kolejny mecz „podwyższonego ryzyka”. A infrastruktura stadionu, jak powiedział jakiś pan z komendy stołecznej, nie zezwala policji na łączność między poszczególnymi jednostkami. Zatem gdyby doszło do jakiejś kibolskiej zadymy z ofiarami w ludziach i sprzęcie, prokurator zrobiłby policji trąbę z sempiterny za dopuszczenie do rozegrania meczu w takich warunkach. Więc ów mecz odbędzie się w innym mieście. Oczywiście bilety na ten planowany warszawski zostały już częściowo sprzedane.
Żeby było jeszcze śmieszniej, na tym samym obiekcie miał być też rozegrany w końcu lutego mecz towarzyski Portugalia – Polska. Jakiś POpieprzeniec ze spółki zarządzającej nowym stadionem mówił coś iż na ten termin łączność policyjna będzie już gotowa. Ale żeby było śmieszniej, ktoś inny stwierdził że jest to nierealne. Prezes PZPN już mówi o przeniesieniu meczu międzypaństwowego do innego miasta. Ale obciach już jest.
Niesfornych policjantów MAK Donald może uspokoić obietnicą że prokuraturze nałoży kaganiec. Ale komisje UEFA mają go w wiadomym miejscu i może być z tego większy skandal. A wtedy pozostaje przeznaczyć stadion na imprezy typu centralne dożynki (ten powrót do starych dobrych obyczajów z epoki PRL sikawkowy Pawlak przyjąłby z entuzjazmem) czy wiece „mniejszości seksualnych” oraz feminazistek. A na co dzień wrócić do sprawdzonych rozwiązań czyli do „Bazaru Europa”. 
A wracając do afrykańskich mistrzostw. Telewizyjni dziennikarze (z innych kanałów sportowych niż TVP a więc mający pojęcie o futbolu) przed i po meczach sporo mówią o wybijających się piłkarzach czy trenerach. Ale ani słowem nie wspomnieli o tak istotnych dla afrykańskiego futbolu postaciach jak czarownicy, w Afryce anglojęzycznej zwani dżu dżu menami.
Już podczas rozgrywek grup eliminacyjnych wielkie wrażenie zrobił na mnie czarownik drużyny Zambii. Przed meczem z Libią ani chybi za jego sprawą lunął taki deszcz jakiego dawno nie widziałem. Ten historyczny z meczu Polska – Niemcy podczas mistrzostw świata w roku 1974 w porównaniu z nim można nazwać mżawką. Oczywiście gdy deszcz ustał, na mokrym boisku Zambijczycy czuli się znacznie lepiej niż piłkarze Libii i wygrali bez problemów.
W środowym meczu półfinałowym zambijski dżu dżu men znowu dał próbkę swych najwyższych umiejętności. Zdecydowanym faworytem była drużyna Ghany której większość piłkarzy gra w znanych europejskich klubach. Zaś z piłkarzy zambijskich jedynie jeden występuje w klubie szwajcarskim z nie najwyższej półki. Ale najlepszy napastnik Ghany na początku meczu beznadziejnie wykonał rzut karny i bramkarz Zambii wybił piłkę na rzut rożny. Przez cały mecz przewagę mieli faworyci ale Zambia wykorzystała jedną z dwóch sytuacji podbramkowych i to ona zagra w finale, co już jest ich olbrzymim sukcesem.
Więc żeby z rzadka odwiedzający nasz blog pan Paweł Strzelecki nie marudził że wiecznie się czepiam rządów PO i polskiej codzienności, pozwolę sobie zgłosić konstruktywną propozycję. PZPN powinien czym prędzej zatrudnić wspomnianego wybitnego fachowca zanim inne kluby czy federacje wpadną na ten pomysł. Oczywiście nawet zambijski czarownik nie sprawi że „smudasy” znajdą się w pierwszej czwórce mistrzostw bo do tego trzeba by cudu na miarę tych które opisują Ewangeliści. Ale wyjście z najsłabszej grupy eliminacyjnej wreszcie stałoby się realne. 
Kwestie finansowe nie powinny stanowić wielkiego problemu bowiem PZPN nie jest biedniejszy od federacji piłkarskiej Zambii a poza tym ten pan może potraktować ów krótkoterminowy kontrakt jako promocję na rynku europejskim. Ale trzeba się spieszyć zanim prezes Realu Madryt dojdzie do wniosku że tylko z jego pomocą „los patafianos” mają szansę na wygranie Ligi Mistrzów. I zaproponuje mu takie honorarium o jakim Rychu, Zbychu, Miro i Grzechu ze swoimi przewalankami razem wziętymi mogą tylko śnić.
Stary Niedźwiedź
P.S.
Dzisiejsza (9 luty) prasa przytacza wypowiedź pana Romana Kołtonia, znanego dziennikarza sportowego specjalizującego się w piłce nożnej. Wedle jego informacji na ministerialnej naradzie w sprawie meczu o superpuchar pani minister sportu Joanna Mucha zadała pytanie „kto wybrał drużyny do tego meczu?”.
Widocznie ta żałosna ignorantka wybrana na stanowisko ministra sportu przez MAK Donalda nie jest w stanie sobie wyobrazić że o superpuchar gra mistrz kraju ze zdobywcą krajowego pucharu. A nie dwie drużyny nominowane przez kogoś, najlepiej przez jej pryncypała.
Jaki pan, taki kram.
Stary Niedźwiedź



1. Po tym jak reżim Chyżego Ruja zakpił z kibiców i zablokował mimo sprzedanych biletów rozgrywki pod pretekstem rzekomego braku łączności kibice obu drużyn zapowiedzieli wielotysięczne manifestacje protestacyjne. Reżimowa policja została postawiona w stan najwyższej gotowości. Ulice obstawiało około 7 tysięcy funkcjonariuszy. Kibice zakpili z reżimu Chyżego Ruja, rozeszli się do domów, zaś w samym marszu wzięło udział sześciu organizatorów. Cytując klasyka - no i w pizdu, i cały misterny plan też w pizdu. Żądni relacji z płonących radiowozów dziennikarzyny z Szechterer Beobachter i TuskVisionNetwork nie mieli czego pokazać.

Zambia – Wybrzeże Kości Słoniowej 3:2 ?

Obecnie rozgrywany jest "Czempionat mira pa futbołu"
W którym Polacy mieli grać tak pięknie. 
A grają jak zawsze. 
Felieton zamieszczony na starym Antysocjalu 13 lutego 2012 zawiera przemyślenia nt. rozgrywek Pucharu Narodów Afryki 2012 w kontekście realiów ówczesnego PZPN i umiejętności polskich graczy. 

Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Zgodnie z moimi oczekiwaniami, drużyna Zambii zdobyła Puchar Narodów Afryki pokonując w meczu finałowym faworyzowane Wybrzeże Kości Słoniowej. W normalnym czasie ani w dogrywce żadnej z drużyn toczących wyrównaną grę nie udało się zdobyć bramki i o sukcesie „Miedzianych Pocisków” zadecydowała przedłużona kolejka rzutów karnych. W takich wypadkach jest przyjęte że jako wyniku meczu nie podaje się bilansu strzelonych „jedenastek”. Ale ja twierdzę że w tych okolicznościach faktyczny wynik meczu brzmi 3:2 dla Zambii.
W drugiej połowie zasadniczego czasu gry sędzia w pełni zasadnie podyktował rzut karny dla Wybrzeża. Wykonywał go gwiazdor Chelsea i najlepszy napastnik tej drużyny Didier Drogba. I strzelił z pół metra nad poprzeczką. W meczu cichych bohaterów czyli dżu dżu menów 1:0 dla Zambii.
Podczas zasadniczej serii rzutów karnych bramkarzowi Zambii udało się obronić jeden ze strzałów. Wszyscy myśleli że chyba jest po meczu (do tej pory piłkarze obydwu drużyn strzelali koncertowo nie dając bramkarzom żadnych szans) ale sędzia dopatrzył się przewinienia bramkarza i nakazał powtórkę która została wykonana skutecznie. Ponieważ sędziów w tym meczu jak i w całym turnieju nie sposób oskarżać o stronniczość w stylu polskiej „ekstrak(l)asy”, w mojej ocenie czarownik Wybrzeża pokazał że też zna swój fach i wyrównał na 1:1.
Ponieważ seria zasadnicza zakończyła się wynikiem 5:5, zgodnie z regulaminem strzelano dalej „parami” do skutku czyli do chwili gdy jeden z zawodników zdobędzie bramkę zaś drugi nie. Dwa razy trafiały obydwie drużyny, potem inny as Wybrzeża czyli Kolo Toure popełnił wielki błąd strzelając słabiutko blisko środka bramki i bramkarz obronił. 2:1 dla czarownika Zambii. Ale z kolei piłkarz Miedzianych Pocisków strzelił nad poprzeczką. 2:2 w meczu czarowników zaś ten z ekipy Wybrzeża okazał się godnym przeciwnikiem.
Następna kolejka rozstrzygnęła. Gracz Wybrzeża strzelił nad poprzeczką, Zambijczyk trafił i jego drużyna została mistrzem Afryki a dżu dżu men tej reprezentacji potwierdził że w swoim zawodzie nie ma równych. Choć trzeba uczciwie przyznać że jego kolega po fachu z drużyny przeciwników też pokazał że w odróżnieniu od niektórych polskich polityków nie bierze pieniędzy za darmo i stawił mistrzowi opór przegrywając honorowo.
Cieszy mnie takie rozstrzygnięcie. Większość piłkarzy Zambii to ludzie młodzi, do tej pory grający w ligach afrykańskich. Na pewno teraz dostaną propozycje z dobrych klubów europejskich co pozwoli im zabezpieczyć przyszłość swoją i swoich rodzin. Czego im z całego serca życzę.
Zaś zambijski dżu dżu men udowodnił że w swoim zawodzie po prostu jest najlepszy na świecie. I teraz może przebierać w kontraktach i grymasić a ustawieni w kolejce prezesi klubów i federacji piłkarskich muszą grzecznie spełniać jego życzenia. Pisałem wcześniej że skorzystanie z jego pomocy to jedyna szansa „smudasów” na wyjście z grupy. Ale teraz jest już za późno. A nad polską piłką nożną zbierają się czarne chmury blamażu organizacyjnego i sportowego. Ostał im się ino Tusk.
Stary Niedźwiedź

.

czwartek, 14 czerwca 2018

Romeo, Julia i „Bajan”

Ponieważ rok szkolny zbliża się ku końcowi sięgnąłem po felieton o tematyce szkolnej. 
Tekst opublikowany pierwotnie 15-01-2012
Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Odwiedzając moją kuzynkę mieszkającą pod Warszawą, niekiedy wraz z nią zaglądamy do jej przyjaciółki. Jej przedwojenny jeszcze dom położony jest w obszernym ogrodzie zaś płot otaczający posesję porośnięty winobluszczem, popularnie zwanym dzikim winem. Jeśli pogoda na to pozwala, herbatę pijemy na tarasie, a gdy dzieje to się w porze szkolnej długiej przerwy, mamy zapewnioną dodatkową atrakcję. Bowiem pod płotem gromadzą się wtedy uczennice i uczniowie z odległego o jakieś dwieście metrów pobliskiego gimnazjum.
Gdy po raz pierwszy miałem okazję być świadkiem ich rozmów, byłem odrobinę zaskoczony, bowiem kochana młodzież nie krępowała się i paląc papierosy (a chyba i nie tylko papierosy gdyż wiatr przynosił z ich strony również i woń która byłemu palaczowi nijak nie kojarzyła się z tytoniem) wypowiadała swoje kwestie bardzo głośno, nieomal krzykliwie. Tak więc mimo iż nie było to naszym zamiarem, słyszeliśmy każde słowo. Do tego iż w warstwie werbalnej przecinek został zastąpiony popularnym rzeczownikiem zaczynającym się na literę K zdążyłem się już przyzwyczaić. Ale pewnym zaskoczeniem była dla mnie daleko posunięta redukcja ilości używanych czasowników. W językach angielskim i francuskim kluczową rolę odgrywają dwa czasowniki posiłkowe. W mowie tej młodzieży z kolei występowały nieomal wyłącznie dwa czasowniki uniwersalne które zaopatrzone w odpowiedni przedrostek umożliwiały opis chyba każdej czynności spotykanej w jej życiu codziennym. Żeby było jeszcze śmieszniej, ze szczególną lubością posługiwały się nimi osoby płci żeńskiej. Wyjście poza schemat i sięgnięcie po inny czasownik przydarzało się głównie chłopakom.
Przyjaciółka kuzynki powiedziała mi że kiedyś ze zwykłej ciekawości przesiedziała na tarasie całą długą przerwę aby policzyć ile tych czasowników nie wchodzących w skład sprawującego władzę absolutną duumwiratu pojawi się w rozmowie. Naliczyła sześć.
W dyskusji toczonej w mojej obecności królował temat eksperymentu wychowawczego dyrektora tegoż gimnazjum. Okazało się że każdy uczeń rozpoczynający naukę uzyskuje stupunktowy „kredyt”. Za wykroczenia w zależności od ich rangi punkty są odbierane, a po dorobieniu się debetu na koncie ocena ze sprawowania jest obniżana a rodzice wzywani na dyscyplinarkę. Z omawianego „cennika” zapamiętałem, że palenie wyceniane było na dwadzieścia punktów, a picie alkoholu lub uprawianie seksu na terenie szkoły kosztowało pięćdziesiąt. Nie muszę chyba tłumaczyć że opinia kochanej młodzieży o tym terrorze na miarę Berii czy Himmlera była druzgocąco negatywna, zaś przytaczanie opinii krytycznych in extenso po usunięciu wulgaryzmów w piśmie ograniczyłoby się do znaków przestankowych.
Jak ze śmiechem opowiedziała nam właścicielka tego domu, kiedyś pod płotem spożywała „mamrota” zakochana para gimnazjalistów (ponieważ potem pani ta musiała pozamiatać szkło po rozbitej butelce, gatunek trunku nie ulegał wątpliwości). Po obaleniu flaszki Romeo 2011 zdecydował się wyznać swej lubej gorące uczucie za pomocą słów:
- Ja cię kocham do zaje**nia!
- O k***a, poważnie, nie pi****lisz? – wzruszonym głosem odpowiedziała współczesna Julia.
Swego czasu na zaprzyjaźnionym blogu spotkałem się z opinią jednego z uczestników dyskusji że "róbta co chceta" oznaczało pierwotnie zachętę do twórczego działania, do przełamywania barier ograniczających umysł, do szerokiego postrzegania świata, nie tylko przez okulary narzucone przez system i debilne otoczenie. Nie będę ukrywał, że autorowi tej opinii zasłyszany dialog miłosny przytaczam ze szczególna satysfakcją.
Czas wreszcie rozszyfrować słowo „Bajan” użyte w tytule. Wbrew pozorom nie ma ono żadnego związku z osobą słynnego lotnika Jerzego Bajana, lecz dotyczy długoletniego dyrektora technikum w Białowieży, jednego z dwóch na terenie Polski kształcących w czasach PRL leśników.
Ponieważ uczniowie pochodzili z całego kraju, niemal wszyscy byli zakwaterowani w internacie. Nastolatkowie kiszący się we własnym sosie byli szczególnie podatni na pokusy typu alkohol, papierosy, hazard czy łatwy seks z byle kim. W czasach pobytu w szkole prawie żaden z nich nie wykoleił się, a technikum ukończyli niemal bowiem dyrektor trzymał wszystko żelazną ręką. Często wzywał uczniów na dywanik, a ponieważ miał wielkie problemy w wymówieniem głoski R, przez całą swoją karierę nauczycielską znany był jako „Bajan” gdyż tym komplementem pod adresem wychowanków posługiwał się często. A w przypadkach drastycznych nie wahał się dać po gębie.
Miałem okazje na Mazurach poznać wielu panów leśniczych w średnim wieku którzy ukończyli technikum w Białowieży. O „Bajanie” wyrażali się z najwyższym szacunkiem i wspominali, że gdy pan ten zmarł, na jego pogrzeb przyjechało kilkuset leśników z całej Polski, aby pochować go z najwyższymi honorami przyjętymi w tym środowisku. I jestem pewny, że gdyby któremuś z nich jakiś luzaczek zaczął opowiadać jak okrutne i naganne było postępowanie „Bajana”, po prostu oberwałby po ryju.

Stary Niedźwiedź

  

piątek, 8 czerwca 2018

Lukrecja cz.VI czyli epilog

Ostatni odcinek cyklu o niezwykłej koteczce Lukrecji.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.



Wszystko co dobre kończy się nieuchronnie. Już w najbliższą niedzielę wrócę z Mazur do Warszawy i siłą rzeczy zderzę się z otaczającą nas paskudną rzeczywistością Tusklandii oraz za przeproszeniem realiami politycznymi polskiej komturii IV Rzeszy. Zamykając sezon wakacyjny nie mogę nie zakończyć swoich wspomnień związanych z Lukrecją i gospodarstwem S mimo ze nie są one wesołe.
Rok 1992 był ostatnim w którym urlop rozpocząłem w owym gospodarstwie. Zaczęły być widoczne symptomy upadku tej rodziny w której władzę objęła wódka. Zrozumiałem że muszę czym prędzej znaleźć sobie inne miejsce na wakacje czy wypady wędkarskie. W pobliskiej wsi poznałem wspaniałych gospodarzy. Ich czyściutkie, wręcz wypieszczone obejście oraz stosunek do kotki i dwóch kundelków, nie mający nic wspólnego z ohydnymi polskimi wiejskimi standardami, od razu upewniły mnie że są to ludzie z naprawdę wysokiej półki. Kupiłem od nich kawałek ziemi na której dwa lata później stała już malutka chatka. 
Na ryby dojeżdżałem do miejscowości w której znajdowało się gospodarstwo S bowiem w „mojej” nowej wsi nie było żadnego jeziora ale za to wieczorem komary nie atakowały niczym Luftwaffe więc per saldo byłem z tego zadowolony. Wracając z połowu zawsze zaglądałem na podwórko S aby dać Lukrecji i jej potomstwu trochę ryb i dopilnować aby to one je zjadły. Lukrecja zawsze witała mnie serdecznie ale w jej spojrzeniu widać było jakiś żal i pytanie „dlaczego tu nie przyjeżdżasz?”.
Gdy pierwszego maja 1998 otworzyłem sezon tradycyjnie czyli łowiąc na czerwonego robaka w celu uczczenia owego „święta” i idąc nad jezioro zajrzałem aby przywitać się z rodziną S, Lukrecja nie wyszła do mnie. Gdy spytałem o nią, dowiedziałem się że nie żyje. Późną jesienią wyszła na polowanie i już z niego nie wróciła.
Ojciec Józef Maria Bocheński w swoich „Stu zabobonach” które uważam za katechizm człowieka myślącego napisał że jego zdaniem zwierzęta wyższe, takie jak choćby koty czy psy, też mają coś na kształt duszy. W pełni podzielam pogląd jednego z kilku najmądrzejszych ludzi jacy żyli w dwudziestym wieku i jeśli jakiś zawodowy teolog (nieistotne który, z chrześcijańskich kościołów reprezentujący) się z tym nie zgodzi to opinię tę będę miał poniżej pleców. A gdybym miał policzyć na palcach znane mi kobiety będące lepszymi, bardziej zaradnymi i dzielniejszymi matkami niż Lukrecja, na pewno nie musiałbym zdejmować butów.
Po śmierci Lukrecji upadek rodziny S postępował już szybko. Najpierw sprzedali krowy bowiem ich obrządek był zbyt pracochłonny. Gdy ich córka mieszkająca i pracująca poza rodzinnym domem kupiła im dwie kozy, okazało się że to też zbyt wielki kłopot więc i one zostały sprzedane. Wspomniany posokowiec Benio zginął tragicznie zastrzelony przez jakieś myśliwskie ścierwo i domu pilnowała już tylko Kora, miła i mądra suczka będąca owczarkiem niemieckim nie do końca rasowym. Do S wpadałem już tylko od czasu do czasu. I gdy się kiedyś pojawiłem, dowiedziałem się że Kora choruje (jakaś przypadłość dermatologiczna objawiająca się wydzieliną sączącą się ze skóry i zwilżającą sierść) więc jutro kolega Ignaca ma przyjść i ją zastrzelić.
Wsiadłem w samochód i pognałem do pobliskiego weterynarza. Poprosiłem go o przyjazd do gospodarstwa S (wiedział gdzie to jest) i rozpoczęcie leczenia Kory lub jeśli choroba jest nieuleczalna, o humanitarne i godne zakończenie jej żywota. Zapłaciłem z góry i pan doktor obiecał że za godzinę wybierze się tam z wizytą.
Gdy następnego dnia rano pojechałem po zakupy do miasteczka, zajrzałem do niego. Dowiedziałem się że przypadłość ta jak najbardziej jest uleczalna a doktor zostawił słoik lekarstwa i kazał dwa razy dziennie rozpuścić łyżkę tego proszku w pół wiadrze letniej wody i szmatą lub gąbką porządnie przetrzeć psu sierść, co po tygodniu powinno pomyślnie zakończyć leczenie. Po upewnieniu się że nie musze dopłacić podziękowałem mu za pomoc i po powrocie poinformowałem rodzinę że Kora jest uratowana.
Dwa dni później przed sklepem w „mojej” nowej wsi spotkałem wnuka starego Ignaca. Gdy spytałem jak się czuje Kora, dowiedziałem się że wczoraj została zastrzelona.
Jak widać ratowanie psiny dzięki której dom nie został rozkradziony gdy jego lokatorzy leżeli pijani w cztery dupy było zbyt skomplikowane i kłopotliwe. Bo aby rozpuścić trochę proszku w wodzie i przemyć tym roztworem psią skórę, trzeba by dwa razy dziennie na jakiś kwadrans oderwać mordę od kieliszka.
Od tego dnia moja noga nie postała u S. I nigdy nie powiedziałem o nich „jebał ich pies”. Bo po tym co zrobili byłby to dla każdego psa zbyt wielki mezalians.
Stary Niedźwiedź
 .

czwartek, 7 czerwca 2018

Lukrecja cz.V czyli heroizm

Kolejny odcinek cyklu o niezwykłej koteczce Lukrecji.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.



Sezon urlopowy dobiegł końca, czas więc też kończyć opowieść o niezwykłej przedstawicielce gatunku Felis Domesticus, z którą miałem zaszczyt się przyjaźnić czyli Lukrecji.
Jak już pisałem, jedną z cech mojego przyjaciela Andrzeja M jest dar wywoływania zdarzeń niezwykłych. Nie musi on być ich pierwszoplanowym bohaterem, niekiedy jest jedynie widzem. Ale rzeczy te dzieją się w tym punkcie czasoprzestrzeni w którym on się pojawił.
Stary Ignac S pracował w ośrodku wypoczynkowym MON, w którym poczesne miejsce zajmowało łowiectwo. Poza dozorowaniem budowy ambon i paśników czy grodzeniem terenu podprowadzał do strzału co bardziej honorowanych tam myśliwych czyli generałów tzw. Ludowego Wojska Polskiego, a nawet raz ponoć jakiegoś radzieckiego „zmurszałka”. A pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia również myśliwych dewizowych bowiem szefowie LWP doszli wtedy do wniosku że dolar nie śmierdzi.
Pewnego poranka wróciliśmy z Andrzejem z nocnego łowienia ryb w dobrych humorach bowiem połów był przyzwoity i było się czym pochwalić w domu. Gospodarstwo S budziło się do życia, na podwórku Dorota doiła krowę, a obok niej siedziały Lukrecja i jej kocięta czekając na swoją porcję mleka. I wtedy przed furtką zatrzymał się samochód terenowy z którego wysiedli Ignac, jakiś generał brygady oraz żołnierz kierowca w towarzystwie wielkiego psa na smyczy. Otwierając furtkę Ignac powiedział do żołnierza:
- Tylko trzymaj mocno psa bo tu są koty.
- Ignaś, masz tych kotów do diabła i trochę więc nic się nie stanie jeśli Azorek zagryzie ci jednego albo dwa – stwierdził podpity generał i odpiął smycz.
Psisko skoczyło w stronę kociąt. A Lukrecja błyskawicznie wylądowała mu na łbie i zaczęła błyskawicznie pazurami obrabiać mu ślepia i nos. Psisko z wyciem przefrunęło niczym jaskółka nad ogrodzeniem i z Lukrecją na karku pognało w las.
Minęło kilka minut a pies nie wracał. Skonfundowany Ignac przyniósł wódkę, którą uważał za panaceum na wszystkie problemy ciała i ducha. Wymknąłem się z werandy, pozbierałem kocięta, zaniosłem do kanciapy, nakarmiłem i położyłem spać do mojego śpiwora. Gdy wróciłem, o uciekinierach wciąż nie było żadnej wieści, a na stole pojawiła się kolejna półlitrówka. Andrzej wpadł w dobry humor i stwierdził że generał powinien wystawić Azora na Wielką Pardubicką, bowiem pod taką amazonką jak Lukrecja wygrałby z palcem w pewnej części ciała. Ale cham widocznie nie wiedział co to jest Wielka Pardubicka bowiem nie zareagował. Ale po kolejnym kieliszku zniecierpliwił się i z wojskowego telefonu Ignaca połączył się z ośrodkiem. Komendant takowego słysząc o zaginięciu generalskiego psa dostał ze strachu rozwolnienia i posłał wojsko tyralierą w las szukać zguby.
Po kolejnym kwadransie zauważyłem Lukrecję przechodzącą przez siatkę. Poszedłam jej na spotkanie, wziąłem na ręce i dokonałem oględzin. Na szczęście nie było widać żadnych obrażeń więc zaniosłem ją do kociąt. Zjadła kilka plasterków szynki, popiła mlekiem i wzięła się za mycie dzieci. Gdy kolejny telefonogram podał że do tej pory psa nie znaleziono, generał zaczął się wściekać. I wtedy Ignac wpadł na pomysł aby skorzystać z pomocy jego posokowca Benia. Benio zaprowadzony w miejsce w którym Azorek przeskoczył siatkę, szybko znalazł tzw. farbę (czyli mówiąc po ludzku ślad krwi) i pewnie ruszył w pościg w eskorcie Ignaca i kilku żołnierzy wyposażonych w radiostację. Po pół godzinie telefon w gospodarstwie S powiadomił,  że zguba została odnaleziona, a po kolejnych dziesięciu minutach przed bramą zatrzymał się samochód z Azorkiem i eskortą. Durne psisko wyglądało fatalnie. Nos przypominał grudkę mielonego mięsa i potężnie krwawił. Krew lała się też z powiek i jednego ucha, pociętego na frędzle. Na widok furtki Azorek zaparł się czterema potężnymi łapami w ziemię i stanowczo odmówił wejścia na podwórko.
Generał zaczął miotać wiele słów, przeważały rzeczowniki na literę K oraz czasowniki których rdzeń zaczyna się od P. Okazało się że miał zamiar wkrótce eksponować swój skarb na wystawie psów rasowych. I wtedy Andrzej stwierdził że pies wygląda jakby właśnie wrócił z Afganistanu, więc warto chyba wystąpić o jakiś radzieckie odznaczenia bojowe dla niego. Bo to na pewno większy honor niż medal kynologiczny. Tym razem ćwok zrozumiał i dotarło doń że od dłuższego czasu jest przedmiotem kpin. Więc spytał tylko Ignaca o adres najbliższego weterynarza i odjechał klnąc na czym świat stoi.
Nasz gospodarz był ciężko przestraszony bowiem dla niego taki głąb (działo to się jeszcze w czasach PRL) był niemal bożkiem. Więc zaczął czynić mojemu przyjacielowi wymówki:
- Andrzej, przesadziłeś z tym robieniem sobie jaj. W końcu to generał.
- A wiesz Ignac czym się różni generał brygady od komety?
- Nie wiem – odparł zdziwiony S.
- Kometa to jest gwiazdka z kutasem1. A generał brygady to kutas z gwiazdką – wyjaśnił z godnością powszechnie znany ze swego talentu dydaktycznego Andrzej.


cdn.
Stary Niedźwiedź
 1. KUTAS - dawniej: ozdoba z nici, wełny, jedwabiu itp., kształtem podobna do pędzla, frędzel. Tu M. określił tak warkocz komety. Obecnego znaczenia nie muszę objaśniać.

wtorek, 5 czerwca 2018

Lukrecja cz.IV czyli niefart wuja P.

Kolejny odcinek cyklu o niezwykłej koteczce Lukrecji.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.


Atmosfera w gospodarstwie S zaczęła się psuć na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia gdy o ich istnieniu przypomniał sobie kuzyn starego Ignaca. Potrafił on przyjechać na tydzień wraz z rodziną przywożąc z sobą jako cały wkład gastronomiczny litr wódki a gospodarze musieli to towarzystwo żywic i poić na swój koszt. Do tego człowiek ów był mistrzem dezorganizacji życia w gospodarstwie. Często gdy gospodarz, jego żona i jego córka zajęci byli pracami domowymi pokroju rąbania drewna, gotowania czy dojenia krowy, z werandy rozlegał się jego wrzask:
- Ignac, Renia, Dorota! Ignac, Renia, Dorota!
Co oznaczało że ów palant nalał wódki do kieliszków i musi w tej chwili wykonać czynność „no to chlup w ten głupi dziób”. Więc domownicy musza wszystko rzucić w diabły i gnać świńskim truchtem aby dotrzymać mu towarzystwa.
Wspomniany tu już nie raz mój przyjaciel Andrzej M. jest mistrzem w nadawaniu ludziom i rzeczom niezwykle celnych nazw, ich jedyną wadą jest fakt, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent takowych jest niecenzuralna. Gdy zobaczył tego draba w  akcji, natychmiast nadał mu ksywę „wujo Pierdzielak”. Czcigodne Czytelniczki zechcą mi wybaczyć wierność przekazu, w dalszej części relacji matoł ten wystąpi już jako wujo P.
Należał on do ludzi którzy mieli do Lukrecji szczególnego pecha. Swego czasu poza wódą przywiózł ze sobą aż jedno pęto kiełbasy. Ulokował się w domku gościnnym, zamknął drzwi na klamkę i przyszedł na kolację rzecz jasna bez kiełbasy. I przy kolacji jak to on, zaczął opowiadać istne legendy o jej rzekomej dobroci bowiem ponoć została wyprodukowana przez sławetnego podwarszawskiego masarza. Gdy słowo „kiełbasa” powtórzył po raz chyba piąty, leżąca na parapecie okna jadalni Lukrecja zeskoczyła do ogródka i dokądś ruszyła raźnym krokiem. A gdy minął kwadrans owego tokowania, stary Ignac stracił cierpliwość i powiedział:
- To może zamiast tyle gadać, przyniósłbyś to cudo do spróbowania!
Wujo wyszedł z domu i wkrótce z oddali dobiegły bluzgi zdominowane przez rzeczownik rodzaju żeńskiego rozpoczynający się od litery K. Po chwili wujo wkroczył do jadalni niosąc kawałek sznurka zakończony patyczkiem i zainsynuował że w gospodarstwie jest złodziej. Poirytowany Ignac spytał:
- A gdzie trzymałeś tę kiełbasę?
- Powiesiłam na karniszu pod sufitem.
- A klucz w drzwiach przekręciłeś?
- A po co? Zamknąłem na klamkę.
Ignac tylko machnął z rezygnacją ręką. A wujo P dowiedział się że Lukrecja potrafi radzić sobie z drzwiami niezależnie od tego czy otwierają się na zewnątrz czy do środka.
Innym razem popołudniową porą Lukrecja wpadła galopem do wynajmowanej przeze mnie kanciapy i schowała się pod łóżkiem. Gdy wyjąłem ją stamtąd i powiedziałem że jej miejsce jest na łóżku, szybko zakopała się pod frotowe prześcieradło którym nakrywałem posłanie. Po chwili z werandy na której wujo popijał wódę z innymi gośćmi równie wysokiego lotu co on, dobiegła mnie rozmowa:
- Dorota, co jest z tą jajecznicą?
- Przecie wujowi postawiłam na parapecie.
- Co k***a postawiłaś? Czysty talerz k***a postawiłaś!
Zacząłem chichotać. Wujowi zachciało się na zagrychę jajecznicy na słonince z jaj od „prawdziwych” kur. Ale zamiast ją od razu zjeść, zajął się opowiadaniem dyrdymałów. Tym razem wujo szybko zrozumiał co się stało i spytał Dorotę:
- A gdzie jest to kocisko? (przymiotniki pozwolę sobie pominąć).
- Pewnie schowała się u pana Niedźwiedzia.
- To ja tam zaraz pójdę i jej przy********.
- Pójść to wujo tam pójdzie. Ale jeśli wujo uderzy Lukrecję przy panu Niedźwiedziu to pojęcia nie mam jak wujo wróci!
Pijaczysko pomarudziło, ale tym razem instynkt samozachowawczy zwyciężył i nie miałem niemiłej wizyty namolnego moczymordy.
cdn.
Stary Niedźwiedź


środa, 30 maja 2018

Lukrecja cz.III czyli matka Polka

Kolejny odcinek cyklu o niezwykłej koteczce Lukrecji.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.



Lukrecja „od zawsze” była wzorową matką, babcią i prababcią. Wiedziała że zdobywanie pożywienia per fas et nefas w celu wykarmienie rodziny jest jej elementarnym obowiązkiem, czego niestety nie da się powiedzieć o wszystkich istotach dwunożnych które dorobiły się dzieci.
Gdy któregoś roku przyjechałem na urlop do państwa S, w pierwszej chwili byłem nieco zaskoczony tym że nie przyszła się ze mną przywitać. Gdy po rozpakowaniu się usiadłem przed kanciapą w foteliku i zapaliłem fajkę, dostrzegłem ją rozpłaszczoną na strzesze stodoły blisko brzegu dachu. Zacząłem więc obserwować jej poczynania mając pewność że nie robi tego bez powodu. Zbliżał się zmierzch i nietoperze które zagnieździły się na strychu rozpoczynały swoją aktywność. W pewnej chwili Lukrecja skoczyła i wylądowała na trawie podwórka z okazałym „gacopyrzem” w zębach. I natychmiast pomaszerowała nakarmić przychówek. Po chwili namysłu doszedłem do wniosku że owa zdobycz była dla niej po prostu latającą myszą. Czyli czymś dziwnym ale też dającym się upolować gdy łowca ma trochę pomyślunku.
Przez płot z państwem S w których to gospodarstwie podwórkiem rządziła Lukrecja, mieszkało małżeństwo meneli z trójką dzieci. Menelostwo odrobinę trzeźwiało jedynie wtedy gdy w domu nie było ani grosza więc nie było za co kupić nie tylko „kilku winów” ale nawet „jagodzianki na piszczelach”. Gdy wpadł do mnie z wizytą wspomniany tu już przyjaciel M zdarzyło się że menelostwo odebrało z „pomocy społecznej” zasiłek na dzieci, rzecz jasna schlało się do stanu zbydlęcenia i legło na trawie. Głodne dzieciaki podeszły do płotu i spytały córkę gospodarzy czy nie ma na zbyciu odrobiny zupy. Dorota kazała im przyjść i wręczyła po misce zupy i dużej pajdzie chleba ze smalcem. Gdy dary te były pochłaniane, Andrzej M spojrzał na mnie i zadał retoryczne pytanie:
- No i sam powiedz Niedźwiedziu czy ten zasiłek bardziej należy się tej menelicy czy Lukrecji?
Państwo S darzyli Lukrecję swoistym szacunkiem zdając sobie sprawę że dzięki jej dynastii myszy i szczury w ich gospodarstwie miewały się bez porównania gorzej niż chilijscy komuniści za rządów generała Pinocheta. Lukrecja miała wiele godności, potrafiła docenić i odwzajemnić przyjaźń ale umiała się też zemścić gdy ktoś ją skrzywdził i na to zasłużył.
Swego czasu Ignac S postanowił wyporządzić werandę na której podczas ciepłej części roku odbywały się popijawy poprzez obicie ścian boazerią. W tym celu zamówił majstra i takowy przyjechał obejrzeć plac boju i dogadać warunki. Wjechał motocyklem na podwórko, postawił rumaka na nóżkach, powiesił kask na kierownicy1 i wszedł do domu. Mijając leżącą na progu Lukrecję spędził ją zamaszystym kopniakiem. Przywitał się z gospodarzami i przy wódce zaczął rozmowę o robocie. Po kilku minutach zobaczyłem kicię maszerującą przez podwórko. Doszła do motocykla, wskoczyła na siodełko i po baku przeszła na kierownicę. Odwróciła się, zadarła ogonek, starannie wycelowała i wszystko co miała w obu ładowniach, wylądowało w kasku. Po kwadransie majster wyszedł z domu w stanie godnym prawdziwego libertalibamającego zamiar prowadzić pojazd mechaniczny, nie skażonego miazmatami socjalizmu. Wsiadł na motocykl, energicznym ruchem wsadził sobie sagan na łeb i po zapaleniu przez odprowadzających go gospodarzy motocykla na pych odjechał w siną dal. Gdy kilka dni potem S zastanawiali się dlaczego ów fachowiec się nie pojawia, powiedziałem im co jest zapewne tego powodem. W końcu Ignac z moją niewielką pomocą sam położył tę boazerię. A ów fachura od tej pory dorobił się w okolicy ksywy „zasrany majster”.

cdn.
Stary Niedźwiedź
1. W tamtych czasach kaski nie osłaniały całej głowy, a jedynie czaszkę. Przypominały nieco hełm wojskowy, więc można było powiesić je za pasek podbródkowy, coś jak kociołek z zupą nad ogniskiem.
2. Odniesienie do ożywionej dyskusji pod jednym z felietonów na starym AS, gdzie banda idiotów wycierających sobie gębę liberalizmem zapluwała się w obronie pijanych bydląt siadających za fajerę, argumentując to "bo dopóki nie spowoduje wypadku nic się nie stało". Przeciwników jazdy po kielichu wyzywali od socjalistów.

piątek, 25 maja 2018

Lukrecja cz.II czyli kury źle się niosą

Kolejny odcinek cyklu o niezwykłej koteczce Lukrecji.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.



Następnego roku po poznaniu Lukrecji wybrałem się tam na ryby na długi majowy weekend. Było to jeszcze za komuny i 3 maja był normalnym dniem pracy, ale pierwszy dzień tego miesiąca wypadł w piątek, więc warto było wypuścić się na trzy dni, tym bardziej, że w poniedziałek miałem zajęcia dopiero w południe, więc mogłem wracać tego dnia rano bez mordowania się w niedzielnym wieczornym koszmarze na „szosie gdańskiej”. Wraz ze mną w czwartkowe popołudnie jechał wtedy moim wyrobem samochodopodobnym marki Fiat 126p przyjaciel M, wspomniany już tu przeze mnie jako autor idei karania za znęcanie się nad zwierzętami kastracją ceramiczną. Andrzej poza właściwym stosunkiem do braci mniejszych posiada też rozliczne inne umiejętności, do których trzeba też zaliczyć dar nadawania ludziom i zjawiskom niezwykle celnych, aczkolwiek rzadko kiedy cenzuralnych, nazw oraz prowokowania samą swoją obecnością wydarzeń niezwykłych. Wczesnym czwartkowym popołudniem wyruszyliśmy w drogę. Mój towarzysz podróży nie zdążył zjeść porządnego obiadu więc ostrzył sobie zęby na kolacyjną jajecznicę z wiejskich jaj od prawdziwych kur chodzących po podwórku. Gdy dojechaliśmy na miejsce i przywitaliśmy się z gospodarzami, spytałem panią domu o możliwość zakupu kilku jajek. Na co usłyszałem:
- Wiesz, tego roku kury fatalnie nam się niosą. Mam tylko pięć jajek i mogę ci odstąpić dwa bo reszty potrzebuję w kuchni.
Podziękowałem i za to. Kolację zjedliśmy z własnych wiktuałów a na deser mieliśmy po jajku na miękko. Nadmuchaliśmy ponton, wrzuciliśmy go na bagażnik dachowy i poszliśmy się zdrzemnąć przed porannym połowem.Gdy budzik postawił nas na nogi z godzinę przed wschodem słońca, wyszedłem na podwórko. I wtedy z kurnika dobiegły mnie odgłosy jakiejś awantury. Po chwili pod drzwiami pojawił się łaciaty koci ogonek a za nim wynurzyła się cała Lukrecja poruszająca się na biegu wstecznym. Po czym usiadła na trawie i ostrożnie przełożyła łapkami przez próg okazałe jajo. Mimo woli roześmiałem się. Kicia obejrzała się z niepokojem, ale widząc że to ja podeszła z zadartym ogonkiem i przywitała się wycieraniem o nogi. Po czym zaczęła ostrożnie przetaczać jajko po trawie w kierunku stodoły. Poszedłem za nią. Ponowna przekładka przez próg i w końcu skarb wylądował w miejscu gdzie leżały jej kocięta. Znajdował się tam talerz. Lukrecja umieściła jajko na talerzu, wprawnym uderzeniem wbiła pazurki w skorupkę i otworzyła je. Maluchy natychmiast podeszły i wychłeptały przysmak. A wtedy zapobiegliwa mama zabrała skorupki z talerzyka i zakopała je głęboko w sianie. Gdy koło dziesiątej wróciliśmy z połowu w doskonałych humorach bo trafiły nam się trzy porządne węgorze, kury chodziły już po podwórku. A gospodarz pytał wnuczkę czy nie przylazł tu aby kogut sąsiadów i nie było bijatyki. Bowiem ich władca kurzego haremu miał pokancerowany grzebień.
Widocznie stanął w obronie jajka.
cdn.
Stary Niedźwiedź

czwartek, 24 maja 2018

Lukrecja cz.I czyli wejście na scenę


Cykl o niezwykłej koteczce Lukrecji powstał w lipcu i sierpniu 2011.
Przedstawione wydarzenia miały miejsce w latach 1988-98 ubiegłego wieku.
Autorem jest Stary Niedźwiedź.

Wydarzenia na arenie politycznej ostatnimi czasy jedynie żenują lub wręcz budzą odruch wymiotny. Najlepszym przykładem może być wielka heca związana z polską „prezydencją” w eurokołchozie i wyrzucanie w błoto kolejnych pieniędzy podatników na głupie i głupsze hece dla „uczczenia” takowej. Jednym z wodzirejów tejże hucpy zrobiono niejakiego Wojewódzkiego, nagradzając go „za całokształt” (jak na PRL-bis przystało) i darując niedawny rasistowski wygłup1. Na terenie Polski najlepiej chyba skomentował to pan Ludwik Dorn wtykając w zadki flagi unijne figurkom Kuby gminnej, Kuby powiatowej i Kuby wojewódzkiej2. Zaś w europarlamencie MAK  Donald wygłosił wyjątkowo głupie (nawet jak na niego) przemówienie o świetlanej przyszłości ZSRE, zapominając że nie jest na parteitagu PO i na widowni nie zasiadają wyłącznie młode wykształcone z wielgich miastów. Nigel Farage odniósł się do tej błazenady wytykając „płemiełowi” przemilczenia lub zwykłe kłamstwa. Ale „merdia” starały się za dużo o tym nie mówić aby nie psuć nastroju. Bo w IV Rzeszy przecież ma być „gemütlich”. Dlatego pozwolę sobie zmienić tradycyjną tematykę wpisów i zająć się tak miłymi wspomnieniami jak te związane z „braćmi mniejszymi”.
Spośród przedstawicieli gatunku Felis Domesticus nie będących członkami mojej rodziny, najmocniej w mojej pamięci zapisała się kotka gospodarzy u których spędzałem na Mazurach urlopy, zanim dorobiłem się tam własnej chatki. Nazywała się Lukrecja i była założycielką całej kociej dynastii w tym gospodarstwie. Wspaniała matka i babcia (wzorowo troszczyła się nie tylko o swoje kocięta ale i o potomstwo córek i wnuczek), w ich obronie potrafiła zdobyć się również na czyny heroiczne o czym wspomnę w kolejnym odcinku (a może i odcinkach). Poznałem ją podczas urlopu. Po ugotowaniu spartańskiego obiadu (gulasz z konserwy, makaron, mizeria i piwo) wyszedłem przed próg wynajmowanej kanciapy i wylałem z garnka makaron na durszlak. Gdy nakładałem talerze, zauważyłem łaciatą czarno-biała kotkę która chłeptała z trawy „kluszczankę”. Więc czym prędzej znalazłem miseczkę, odłożyłam na nią trochę klusek, dołożyłem do nich galaretkę i łój z konserwy oraz kilka kawałków gulaszu. I wyniosłem to przed domek „kiciając” i tłumacząc że to dla niej. Podeszła natychmiast, część zjadła i na chwilę zniknęła. Ale zaraz wróciła prowadząc trójkę kociąt. Które wyczyściły miseczkę „na glanc”. Następnego dnia dała się zaprosić na śniadanie. I od tej pory utarła się nasza „świecka tradycja”. Symbolem wakacji jest dla mnie własnoręcznie gnieciony twaróg. Bo mam czas aby go spokojnie przygotować gdyż nic mnie nie goni. Więc po rozrobieniu sera ze śmietaną odkładałem na blaszany talerz kupiony w wiejskim sklepiku solidną porcję i dopiero wtedy doprawiałem resztę szczypiorem, posiekanymi rzodkiewkami, solą i pieprzem. Talerz początkowo wystawiałem za próg i wtedy otaczały go kocięta wyjadając dokąd sięgały ich pyszczki. Lukrecja czekała aż się najedzą i włączała się do konsumpcji zjadając to co było na środku. Na deser całe towarzystwo dostawało po kawałku kiełbasy lub salcesonu. Po tygodniu bractwo nabrało do mnie zaufania i po otwarciu drzwi wchodziło do pomieszczenia kuchennego wpatrując się w to co robię i czekając aż postawię na podłodze „ich” talerz. A gdy owego roku przyjechałem na jesienne podgrzybki i wieczorem przed snem podgrzałem mała sypialenkę termowentylatorem, Lukrecja przespacerowała się po łóżkach i widząc że jedno nie jest zajęte, wyszła. Po chwili klamka się ugięła, drzwi otworzyły (sztukę otwierania drzwi w obydwie strony miała opanowaną do perfekcji) i wmaszerowała wraz z przychówkiem. Zagoniła je na wolne łóżko a ja nakryłem towarzystwo bluzą od dresu. I do tej pory gdy pojawiałem się w tym gospodarstwie, natychmiast w tejże kanciapie pojawiali się mili goście.
Dalszy ciąg nastąpi.
Stary Niedźwiedź

Przypisy:
1. W 2011 Jakub W. na antenie Radia ESKA Rock dopuścił się rasistowskiego żartu z p. Alvina Gajadhura, ówczesnego rzecznika ITD.
2. Chodzi o happening L. Dorna będący odpowiedzią na pokazane w programie telewizyjnym Jakuba W. wkładanie miniaturek polskiej flagi w psie kupy. 

Archiwum onetowego antysocjala

Przez wiele lat blog funkcjonował pod onetowym adresem antysocjal.blog.onet.pl .
Po pięciu latach działalności przeniósł się pod obecny adres jako antysocjalbis.blogspot.com , ale wszystkie poprzednie wpisy można było nadal czytać pod starym onetowym adresem.
Niestety, możliwość przeglądania starych wpisów została utracona. Onet zlikwidował platformę blogową, i wszystkie wpisy usunął. Nie tylko nasze, po prostu domena  blog.onet.pl przestała istnieć.
Zachowane przez Starego Niedźwiedzia wpisy zamierzam sukcesywnie umieszczać na tym blogu.
Wkrótce pojawią się pierwsze przeniesione felietony. Niektóre będą miały wyłączone komentowanie - jaki jest sens komentowania dawno minionych wydarzeń społeczno-politycznych? 

Refael72